Strona:Mieczysław Pawlikowski - Baczmaha.pdf/77

Ta strona została uwierzytelniona.

Słońce dopiekało, ukryliśmy się głębiej w krzaki kosodrzewiny, które nas jakim takim cieniem osłaniały od jego promieni. Czułem się tak znużony forsownym nad siły marszem i wszystkiemi doznanemi w tym dniu wrażeniami, że mimo ciekawości, którą we mnie budził znaleziony przez Antosia dokument, kleiły mi się do snu powieki.
— Ach, gdyby tu gdzie była woda w pobliżu! — westchnąłem.
Próbowałem czytać, ale pismo manuskryptu było tak blade i niewyraźne, że mnie naprawdę oczy zaczynały boleć.
— Niedowidzę, oczy sforsowałem.
— To ja spróbuję czytać, mam pewną wprawę w czytaniu takich pism...
— Wiesz co Antosiu — rzekłem — tak się czuję znużony... a tu tak gorąco, że...
— Chodźmy, chodźmy; mamy już dosyć tego widoku.
— Nie, nie; ale możebyśmy się z jakie pół godziny przedrzemali? Pół godzinki tylko! — dodałem proszącym głosem, widząc, że moja propozycya nie trafia do jego przekonania.
— No, dobrze — rzekł wreszcie. — Ale