rudy, niemiłosiernie podstrzyżony i skropiony wodą jak główka sałaty, postawił dwie tace, o których chyba nie było mowy. Na jednej była karafka z wódką, na drugiej syfon wody sodowej i cztery szklanki.
Benedykt nie spostrzegł, kiedy Filip napełnił wszystkie cztery szklanki wodą sodową, parami, jedną pełną, drugą do połowy, dwa niewielkie kryształowe kieliszki, napełnione przez pierwszego kelnera, który znów był tutaj, stały nie tknięte.
Filip sięgnął po dużą sodową i zaprosił oczami Benedykta. Wypił jednym haustem, Benedykt poszedł jego śladem, przy pierwszym łyku spostrzegł, że była to wódka.
Jeszcze jedna para rąk ułożyła sztućce, serwety, talerze, talerzyki i wszystko, ogromną ilość zastawy do chleba i soli. Sól podano miałką i w grubszych ziarenkach, Filip unurzył w niej kawałek razowego chleba, wyjętego z całej kolekcji kromek, każda skromnych rozmiarów. Znów wypił, po drugiej szklaneczce zaszkliły mu się oczy, jakby wzruszony chciał zapłakać, upłynęła jeszcze minuta, był pijany. Dwa kryształowe kieliszki stały nietknięte. Filip spojrzał na Benedykta, jakby ten co dopiero przyszedł, i rozpromieniał. Przytomnie poprawił mu krawat pod szyją i kazał usiąść wygodnie.
W tym momencie Benedykt spostrzegł, że plecy oficera ukazały się wyraźniej i już po raz drugi nerwowo drgnęły. Spojrzał na Filipa.
Filip, tak jak dotąd nic nie mówił, ożywił się teraz i napełnił szklankę z nowej karafki.
Benedykt wypił jedną, ustał na drugiej, szumiało mu w głowie, wokół zrobiło się jaśniej, bezpieczniej. Aż do chwili ukazania się tego oficera.
Nic nie stwierdził na pewno, ale wydało mu się, i to go przejęło zgrozą, że w jakiś nieuchwytny sposób Filip być może prowadzi jakieś działanie lub odpowiada — byłoby to nie do wiary! — na czyjeś — ściślej — o Boże! — kobiety siedzącej w towarzystwie oficera zaczepki wzrokowe, albo je powoduje. Byłoby to chyba nieprawdopodobne. Na wszelki wypadek, i aby przerwać milczenie, zapytał ostrzegawczo: — Pan widzi? — Pokazał dyskretnie kątem oka. Miał na myśli prosty fakt, iż jakiś oficer, z tych, których niedawno wspomniano tak groźnie, siedzi w pobliżu.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/100
Ta strona została przepisana.