Filip uniósł brwi, nie zrozumiał, ze szklanką w ręce zaczął opowiadać o swym przyjacielu, do którego zamierza prosić Benedykta. Przyjaciel ten, znakomity, stary człowiek, skupił w swych rękach olbrzymi majątek, był sam, z córką jedynaczką, i postanowił... Co postanowił?... O tym właśnie mówił Filip.
Tak jak w decyzji stosował styl chaosu, tak w relacjonowaniu, gdy już odpalił rakietę, miał czas odczekać, zanim rozerwie się w powietrzu. Mówił systemem eksplozji. Tak jakby w magazynie słów, który w nim płonął, ukryty był ładunek wybuchowy.
Lecz Benedykt — niestety — znów zmuszony był zwrócić uwagę na oficera.
Stało się tak, że mimo woli dostrzegł jego towarzyszkę. Była to młoda kobieta, aż nadto jasna, mignęła mu jej twarz zwrócona właśnie w ich stronę. Była to twarz urodziwego prosięcia, z grymasikiem przewrotnej świadomości, która już ma coś z dużej świni w znaczeniu idealnym, jeśli dla kogoś ideałem jest, a jest, wulgarność i to, co miewał Filip: zniewalające słodkawe chamstwo, przed którym pewien typ docentów i magistrów pada we śnie na kolana. Może się mylił, był tak przestraszony, że odebranego widoku ze strachu nawet nie przyjął dla siebie. Strach powiększyło jeszcze to, co w tej chwili odkrył. Chcąc zdecydowanie schwytać wątek tej skandalicznej nici — spojrzał uważnie na Filipa. I otóż to, idąc w kierunku jego spojrzenia, trafił na twarz towarzyszki oficera. Rozpryskiwała się, rzec by można, w drobne twarzyczki, jak kulki rtęci, ręce, marne ręce manipulantki biegały jak po klawiaturze, a tors, obciążenie, które trzymać powinno całość w pionie, kołysał się, jakby łajba weszła na falę. I zdążała do katastrofy.
— A jednak! — powiedział do Filipa.
Filip tak jakby nagle pojął, o co chodzi.
— Drogi panie — przerwał brutalnie swe opowiadanie. — Nie jestem dzieckiem. Za wszystko odpowiadam. — Iw odpowiedzi wypił do dna szklankę wódki, pogarszając jakby na złość swój stan nietrzeźwości i tym samym sytuację.
Ale przesunął się trochę przy stole i zszedł z widoku. Zrobił to dla Benedykta. Był tu dla niego, dla niego mówił. Po chwili raz jeszcze nie wytrzymał i nagle wtrącił: — Jednak ma rację ten stary portier imbecyl, kiedy odróżnia kobietę od damy. To nie
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/101
Ta strona została przepisana.