Sytuacja już się stała, była rzeczywistością. Wściekła twarz oficera, przeniesiona na sztywnych nogach, zatrzymała się na kilka kroków przed Filipem.
Był to rotmistrz, ten z ulicy, teraz znacznie mniejszy, nogi krótkie, szczupły, opięty, to koń miał długie. Szczęście, że nie zaczepił go wtedy. A może wszystko jedno?
Kelnerzy dalej spokojnie dzielili bukiety z jarzyn, był i pikolo, właśnie w ledwo dostrzegalny sposób dostał w ucho. Robili swoje, nawet się nie obejrzeli.
Na wysokości piersi rotmistrza kątem oka dostrzegł lufę pistoletu o świecącym, kolistym obłoczku wylotu. Ręce kelnerów bez drgnienia układały porcje sałaty, Benedykt patrzył na te ręce w białych mankietach, słyszał bełkot rotmistrza, podniósł głowę.
W rzeczywistości rotmistrz nie wyjął jeszcze broni, twarz miał suchą, kamienną, w prawym oku monokl, który świecił jak wylot lufy pistoletu, nos krótki, sinawy, uszy przyłożone do suchej czaszki jak stulone uszy wściekłego psa, stał w pozycji na baczność, w odległości jakichś przepisowych trzech kroków, i stojąc sztywno dostawał impulsów w piętach, impuls szedł w górę i wysadzał go z pionu. Był podpity, mówił coś głosem porywistym, pękającym od słów, wypinał opiętą pierś, dość kurzą, główka mówiła sama, ujadając szybko, po gębie rozlewał się siny grymas uśmiechu, jakby pękła mątwa. W zagmatwanej treści uwarunkowywał coś od czegoś, stawiał jakieś warunki tonem przekornym, a Filip, wydawało się, absolutnie struchlały siedział i w pewnym momencie wstał bezwolnie. Wyciągnął do niego rękę. Ten zrobił kilka szybkich kroków i również podał Filipowi rękę. Kelnerzy skończyli pracę i w lekkim geście dłoni: voilà! — cofnęli się dwa kroki tyłem, potem wykonali zwrot w tył i oddalili się w jednym rytmie z pikolo na tyłach jak ze źrebakiem.
— Nie będę przeszkadzał — rzekł rotmistrz. — Rad jestem, że podziela pan moje zdanie.
W głębi od stołu rotmistrza wychylała się błękitna główka w różowym słomkowym kapeluszu i patrzyły niebieskie oczy, rozpłynięte w jasnym uśmiechu, który niósł się dotkliwiej niż jaśmin o zmroku.
Co to wszystko miało znaczyć? Benedykt nie rozumiał.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/105
Ta strona została przepisana.