Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/115

Ta strona została przepisana.

w szyby lokali, spenetrował miasto, chodził po przedmieściach i nagle wpadł do centrum z myślą, że właśnie tam, według nagłego przeczucia, w najbardziej oczywistym miejscu idzie Filip.
„W jakim celu to robisz, inteligentny człowieku?” — pomyślał, siedząc na ławeczce u skraju wzgórza, w opuszczonym parku za miastem. Za plecami była pustynia, pola zbożowe, pod nogami spadał widok na dachy kościołów i czerwone wieżyczki kamienic. Wystarczyło obsunąć się albo zrobić jeden niewinny krok.
Miejsce wydało mu się tak nieprawdopodobne, że tutaj właśnie, uważał, mógłby się zdarzyć cud napotkania zaginionego. Postanowił raz jeszcze wrócić w to miejsce.
Zdecydował się traktować Hieronima bardziej „lekko”. Odwiedził go. Zmalała mu wielkość tego chłodnego i umiarkowanego samotnika.
— Zapomniał pan o mnie?
Czekał. Był to ten, o którym myślał, że zostanie przyjacielem. Dla którego całą pierwszą noc przygotowywał się na drugie spotkanie układając myśli pod jego kątem, aby dogodzić i przewidzieć wszystkie grymaśne reakcje.
W kuchni było gwarnie, w przedpokoju ktoś sprzątnął spod nóg osmolony sagan. Dostrzegł tylko gołe ramię z cięciwą rozparzonej żyły, jakby wychyliło się z wanny.
— Nie zapomniałem. Musiałem tylko załatwić tamtą sprawę.
I załatwiłem. Dziś chciałem złożyć pewne wyjaśnienia w sprawie mojej Teorii. Którą pan tak fatalnie przyjął. Wyjaśnienia wreszcie na moją korzyść.
— Bardzo proszę. Może byłem zbyt surowy.
— To ja.
Znów znaleźli się na swych miejscach. Kapelusza nie było na gwoździu. Więc gdzie? Parapet chłodny, bez trzaskania źródełka ognia. Buty bez śladów gliny. Na stole rzeczywiście Engels, może rozmyślnie? I jeszcze Hercen przyłożony angielskim podręcznikiem algebry.
Znów miał opowiedzieć, tym razem fakty. Nawet ich nie przygotował, niech lecą, było tego na trzy godziny, poświęcał nie więcej — kwadrans.
Gdy już tu był, darował. Najlepiej było darować, niech teraz Hieronim, skoro się ucieszył i wspomniał o surowości, próbuje