Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/116

Ta strona została przepisana.

spojrzeć na siebie, a przedtem posłuchać. Już przedtem wszystko, co się zdarzyło, położył na karb zawiści. W bramie pomyślał: rzecz ludzka.
— Nieludzkie zdarzenie — zaczął.
Pominął niefortunną różę, rzekł po prostu:
— Poznałem go. Jest moim znajomym. To krok pierwszy. Nie taki diabeł straszny...
Ale zaraz wyjawił szereg zastrzeżeń. Relacja szła mu składniej niż poprzednio, przyznał, że ze strony Filipa wypadło początkowo jakieś nieporozumienie, a on trwał w nim jedynie, ale z pewnymi sukcesami, rzecz jasna, i dla „sprawy”. Co dalej?
Hieronim słuchał, robiło wrażenie, lecz ogólnie, jak było do przewidzenia, nie wyrażał nadmiernego zdumienia, być może chwila jeszcze, a powiedziałby, że wszystko to było do przewidzenia i przebiegło naturalnie, tak jak powinno przebiegać w podobnych wypadkach. Jak dotąd skrzywił się tylko, gdy była mowa o tej kostce cukru, jakby sam miał ją zjeść z ręki Filipa. Powiedział:
— Jest pan zakochany.
Niespodziewanie i spokojnie, z taką obojętnością, jakby nawet coś mu się potwierdziło, o czym przedtem pomyślał.
— Dobre! — parsknął Benedykt. Był tak zaskoczony, że nie miał czasu na oburzenie: — Znakomite! Tego by mi brakowało.
— Dziwacznie — zakonkludował z troską Hieronim. — Jest to typ zakochania dziwacznego. Coś się z panem stało...
— Nic się nie stało! — Benedykt nie miał słów.
— A jednak — przerwał mu Hieronim bez najmniejszego śladu oburzenia. — Jest to rodzaj zaciekłości... Czy ja zresztą wiem? Przeszedł pan na drugą stronę. To się zdarza.
— Nic się nie zdarza!
Co miał powiedzieć?
— Pan się uparł — powiedział Hieronim — żeby się ze mną w niczym nie zgadzać.
— To pan.
Hieronim w jakimś odruchu wziął ze stołu talerzyk z chlebem posmarowanym smalcem i zaczął jeść.
— Pan... — przełknął. — Ma pan wybitną inteligencję.
— Ja czy pan?