Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/118

Ta strona została przepisana.

życia. I pióra bażanta będą bardziej kolorowe. I białe wino się zaperli. I prędzej Engels świśnie.
Hieronim terrorysta, ujarzmiający siłą charakteru pijanego starca, „zdaje się był sfiksował” na punkcie „swej wspaniałej izolacji”. Czas byłoby mu oznajmić o wierszu na cześć Filigranowej, powiedzieć o „słabym” charakterze, który pisze na sienniku wypchanymi plewami. Czas byłby wyjść z cudzysłowów, z określania samego siebie poprzez cechy innych, czas byłby złotego robaka wziąć na własny rachunek, dać się przez niego stoczyć, jeśli jego łaska — myślał — i moja; szedł w stronę knajpy, gdzie po raz ostatni widział Filipa. Był tak wściekły, że Filip powinien przed nim zapłonąć jak wybuch spowodowany iskrą.
Nie zawrócił, w prostej drodze pędził jak strzała, ominął tamtą knajpę. Był w niej dwa razy na samym początku w poszukiwaniu drugiego wyjścia, którym Filip mógł zniknąć.
Za pierwszym razem po wypiciu kufla piwa poszedł niby do abortu i trafił na kamienną salkę, nie mniejszą od tej, w której pito, i nie mniej zatłoczoną. Wlane litry spływały, widma stały obok siebie z powykręcanymi boleśnie głowami, skórzane worki o poodkręcanych kranach szczały piwem stękając dla przyspieszenia, żeby szybciej wrócić i napełnić. Ktoś napisał ołówkiem na ścianie: „lepszy... (skreślone) w garści niż wróbel...” i nie dokończył. Było stąd wyjście na podwórze, lecz zakratowane, za kratą na podwórzu stała znów beczka z piwem.
Za drugim razem zwrócił uwagę na bufet. Kolumna obok kontuaru miała oszkloną niszę na butelki z porterem i przyjmowała płatki innego światła, bardziej dziennego. Za nią więc musiało być jakieś wejście i mieszkanie na piętrze. Widoczny był skrawek schodów. Korciło go, żeby ukradkiem tam wejść, zobaczyć, a gdyby już się odważył i przedarł, wyobraziłby sobie, że na spotkanie wybiegną dwie córki właściciela, dwie bliźniaczki o kurczęcim, żółtym pirzu włosów, zaspane, najedzone kartofelkami z wieprzowiną, myśląc, że idzie książę. Potem już wydało mu się i przyjął do wiadomości, że muszą istnieć, wyszorowane, izolowane, wśród firanek i białych dzbanków nad szczalnią ojca, nieświadome cynowej szuflady z miedziakami, a już łajdaczki. Więc goszczą Filipa i pozwalają, aby u kresu wędrówki drzemał im na kolanach. Wszystko jest możliwe, knajpiarz wyglądał na wieprza, za dużo