Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/125

Ta strona została skorygowana.

jakiś samotny człowiek. Zabłąkany tutaj, jak i on, śpiący w samo południe, twarzą do słońca. Ominął go z daleka, poszedł w głąb, w miejsca, które graniczyły już z otwartymi polami i które zawsze zmuszają popatrzeć, jakby wyjrzeć oknem.
Zawrócił. Człowiek siedział na tym samym miejscu, nieruchomo, w pozycji bezwolnej, zrezygnowanej, w rozpiętej kurtce, z kolanami wypchniętymi do przodu, jakby kręgosłup zluzował sprężynę, z opuszczonymi ramionami, głową zadartą ku słońcu, które nie oślepiało źrenic. Przed nim na piasku leżał porzucony kapelusz, brakowało tylko broni wypadłej z ręki, a byłby samobójcą. Twarz miała dziki wyraz, takiego, który szczerzy zęby, chciałby ugryźć, ale ścięgna mechanizmu w szczękach już nie działają, palce lewej ręki podgięły się, jakby psa głaskał, lecz pies uciekł ze strachu przed tym, który udaje padlinę.
Wielki kamień za ławką, podobnie jak chmura, przypominał zwierzę. Martwota tego kamienia była tak przytłaczająca, że mógłby, powinien się poruszyć, żeby rozbić ciszę. Brzegi tego jak gdyby tułowia zwierzęcia były spryskane czarnym wypryskiem, jakby wysypką jakiejś kamiennej zarazy. Uginał brzuchem ziemię, trawa była pod nim pobladła i miękka.
A ten siedział. Nad wargami krążyła mu bezkarnie mucha. W przejrzystym powietrzu strefy czytelna jak średnik. Mógłby to być Filip, gdyby był. Z uwitym koszyczkiem ciemnych włosów, do rozpoznania. Gdyby był, tak jak nie był. Było w tej postaci coś, co w nonszalanckim rozrzuceniu wszystkich swych członków zwracało uwagę i zmuszało, aby jeszcze raz z bliska popatrzeć. Pomyślał, że jest to ktoś tak pogardliwy, że prawie Filip, tak jak było to niemożliwe. I nagle podchodząc cicho po żwirku odkrył, że przecież jest to Filip.
Chyba! Aż skoczył, ale się powstrzymał: czy to możliwe? W tej chwili tamten przebudził się i nie widząc go zerwał się z ławki. Zaczął odchodzić, uciekać przed atakującą osą. Opędzał się, lecz zamiast ścieżką, zaczął schodzić wprost, na przełaj, pionowo, zboczem ku dołowi. Benedykt rzucił się za nim. Tamten zdawał się tego nie zauważać. Wyglądało to jak we śnie.
A może był tylko podobny do Filipa? Karkołomna droga też była przerażająca, jak we śnie, poprzez wysokie, śliskie trawy, kamie-