Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/126

Ta strona została przepisana.

nie, kępki kwiatów, szklane irysy. Benedykt przytrzymał się krzaka i rozpaczliwie zawołał:
— Panie Filipie!
Tamten nie reagował, szusami obsuwał się w dół, rwąc i łamiąc rośliny, które pękały z trzaskiem. Potrącił jakiś kamień, kamień skozłował w przepaść.
— Czy to pan Filip?! — ryknął Benedykt.
Wtedy dopiero tamten zatrzymał się i wpół odwrócił:
— Cóż pan... — rzekł niezbyt przytomnie i opryskliwie. — Kto? — patrzył w bok. Był to Filip.
— To przecież pan! — Benedykt rzucił się w jego stronę. — A to jestem ja! Ale... Ale — rzekł łapiąc oddech — czy pan sobie mnie przypomina?
— Przypominam sobie — spojrzał Filip — przypominam — odpowiedział, jakby nie wiedział, z kim rozmawia.
— Ale... z czego pan sobie mnie przypomina?
— No, znam pana — rzekł Filip niecierpliwie. — Pan sprzedaje kwiaty — chciał odejść. — U pana kupiłem. To był pan.
— Przecież... — obruszył się rozpaczliwie Benedykt. — Nie tak!
— Nie? A, to proszę przypomnieć.
— Pan mi obiecał, pan mi przecież obiecał, że zaprosi... Pan mnie gościł, opowiadał... Jest mi pan winien — rzekł z myślą o elegancji — dotrzymania obietnicy.
— Jak obiecałem, to dotrzymam.
— Co się z panem stało? — zapytał Benedykt ciepło. — Nagle pan zniknął. Czy pan stracił pamięć?
— Nic podobnego. Wszystko pamiętam. Pan nie sprzedał, tylko ofiarował różę. Potem ja pana zaprosiłem. Pan mnie śmiertelnie znudził. Tak, tak — sprostował — to było z mojej winy, nie z pańskiej, i rozstaliśmy się w przyjaźni. Nagle pan się teraz zjawił... Pan mnie obudził. Gdzie ja pana zaprosiłem? Jeżeli tak, wierzę, bardzo proszę, pamiętam, lecz czy nie zgodziłby się pan na pewnego typu ekwiwalent... — sięgnął po portfel — i poszedłby pan sobie beze mnie? Między przyjaciółmi... Jestem niedysponowany. Tak byłoby najlepiej...
— Nieporozumienie! — krzyknął Benedykt. — Zupełne nieporozumienie! I pluję na to całe pańskie gadanie. Mam tego dosyć! Szukałem pana przez tyle dni... Myślałem o panu!