Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/133

Ta strona została przepisana.

i równocześnie nie jest w stanie, to go stratować. Pan pisał na tym łóżku? Ja takie łóżko, nadejdzie czas, będę całował po nogach.
— Jeżeli pan sądzi... — To już byłoby coś — pomyślał.
— Dzisiaj. Potem przejdzie. Ale ja tu jestem. Jak pana spotkałem, to mi się pan przypomniał. Wygadywałem ja tam kiedyś do pana.
— Nie mówmy.
— Po pijanemu. Za dużo. Panu mogę się zwierzyć z tajemnicy, która zaczyna mnie gnębić i już jest we mnie.
— Nic za dużo. Ja pana rozumiem.
— Nie może być długo tajemnicą impotencja.
— Co też pan mówi?
— Impotencja duchowa. Pan wie, jak to jest, jak to idzie? — spytał prawie wesoło.
— Nie wiem.
Filip tak rozbrajająco śmiało o tym powiedział. Benedykt byłby się obruszył, gdyby sam o tym nie pomyślał i gdyby nie było prawdy w tym: kopnąć, stratować. Nie ufał jednak tego typu błyskotliwym samooskarżeniom. — Najpierw mała, potem większa. Pan myśli, że ja żartuję. Mała jest nawet przyjemna, ot, czysty przypadek w bogactwie. Zabrakło słów i chęci. Wieczór nie wyszedł. Trochę wstydu, pustka naprzeciw przyjaciół. Potem drętwieje głowa na dłużej, zaczyna się ogólne zakażenie. I bezwola. Nie idzie już nic, wszystko zamienia się w sadzę, słowa zamarzają w czerni, i słyszy się własne głupstwa, i dziwi się własnemu głupstwu. Odbiera to wszelkie chęci, raz na zawsze. To jest, niech się pan nie śmieje, to istnieje.
— Być może, że to istnieje.
— Należę do ludzi, którzy wystrzelą, i cisza. Wiem o tym. I wiem trochę więcej. Właśnie ci ludzie, po wystrzale, dokładają sobie jeszcze jeden. Jeżeli nie zabraknie im odwagi. Bo gdy zabraknie, tym gorzej, robią to trochę później. I to już nie to. Do samobójstwa trzeba być zdrowym i czystym, nie mogą tego robić chorzy nędzarze.
— Pamiętam — podjął Benedykt — mówił mi pan o strachu przed starością. O tym jednym pan mi mówił.
— Mówiłem? — zdziwił się. — O strachu panu mówiłem, byłem jeszcze w formie. Ciekawy jestem, jakby pan postąpił, gdyby