Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/135

Ta strona została przepisana.

— Niedobrze? — Filip podniósł głowę i skierował pytające, jasne spojrzenie.
— Mówię, że dobrze.
— Nie chciałbym być teraz sam.
Zamieszkać razem? Nie do wyobrażenia. Ale...
Filip usiadł z powrotem na łóżku.
— Znam kogoś — powiedział — z tego domu. Wstawi się drugie łóżko. Śniadanie będziemy dostawali do łóżka. Znam panią Frankowską. I córkę. Chyba młodszą. Ile może mieć lat? Chodziła za mną na ulicy. Dziwne, z pobożnego domu... Pan nie uwierzy?
— Pan ją zna?
— Tak, tak.
Rozbrajający? Straszny? Godny podziwu? Nędzny? Jaki?
I dlaczego on tak patrzy?
Płaszcz rzucił, żeby przykryć rażący brud łóżka?
Powiedzieć mu prawdę?
Nigdy w życiu!
Filip tak jakby się napraszał.
— I te schody znam — ciągnął sennie. — Matka poszła do kościoła. Starsza młodszą zamknęła w łazience. Łazienka z przedpokoju na lewo, prawda? Pana banieczka na kawę stoi w kuchni na oknie. Raz tylko byłem, dałem się namówić, dałem się próbować uwodzić, a cóż to za typek z niej wyrośnie!
— Proszę pana, moja uczennica...
— A czegóż to pan ją uczy?
— Algebry.
— Serio? Serio, pan ją uczy? Algebry! Równań. Podeszła do mnie na ulicy, w niedzielę, szedł kościelny motłoch, myślałem, że sprzedaje kwiatek na sieroty. Ale nie zobaczyłem tatusia, który by jej pilnował. Była sama, bez kwiatka, i powiedziała, że się we mnie kocha od dwóch lat. Zastąpiłem ojca, kazałem iść do domu, prosiła, żeby ją odprowadzić i że boi się chodzić po schodach. Podstępnie wprowadziła mnie do mieszkania. Siostra już była zamknięta w klozecie. Umieściła mnie w fotelu. Proszę pana, ta nasza rozmowa, ile w niej przyszłego zwycięstwa, ile czystej wody zawodowości, ile wdzięku w kryminalnej aferze już na własną rękę, z szalonym przemysłem — wykrzywił twarz z nie-