Domem opiekuje się pani Barbara, osoba poważna, tęga, cicha, na czarno, w drobnych, lodowatych okularach na tępym nosie, i o dobrotliwym uśmiechu pijanego na czczo proboszcza, który pieśń swą już odśpiewał. Cechy te uznał kiedyś.za korzystne i wybrał ją spośród kilkunastu smutnych kandydatek, gdy jeszcze stwierdził, że jest w przyjemny sposób ograniczona.
Chce mieć spokój. Wieczorem siada na otwartej w ogród werandzie — jest sam — słyszy chrobotanie łańcucha w porcie, pisk szybującej rybitwy, czuje powiew od rzeki. Wiaterek wydaje mu się w sam raz, zwyczajny, bez naleciałości przypomnień, z trzeźwym posmakiem ryby, ryby o różowych skrzelach, jadalnej, łańcuch i pogwizdy berlinek wydają mu się bezbrzeżnie słuszne i trafne, także zwyczajne. Mrok spada na ogród, na cały ten zakątek — i wtedy, w tej ciszy, przenosi się do pokoju sypialnego. Pokój jest wąski, pusty, o kamiennej, zimnej posadzce i przypomina wartownię. Ten styl ciszy, chłodu i słusznego zmęczenia jest jego rygorem. Nie lubi zetknięć z dawnymi ludźmi. Nie ma już ich zresztą. Pochował także najbliższych, żonę Mariannę i dwóch synów, Felicjana o gruboskórnym mózgu, ironistę, rozstrzelanego przez Niemców, i starszego, Józefa, filozofa niezdatnego do życia, który się otruł, nie mogąc pogodzić się ze śmiercią brata, którego za życia nie szanował. To samobójstwo po dziś dzień nie daje Pawłowi spokoju, podobnie jak niespodziewana śmierć ojca. Z uporem odrzuca myśl, iż mogło to być jeszcze jedno ogniwo jakiejś psychicznej choroby, trawiącej jego rodzinę. Boi się psychopatów, zawsze budzą jego przerażenie. Na grób Filipa nie chodzi nigdy. Z jakiegoś wstydu, obrzydliwego już przerażenia i gniewu.
Jedyna i przykra rozmowa, jaką miał kiedyś z ojcem — a która miała być w intencji „ciepła” — dotyczyła — o ironio — tego stłuczonego klosza na słupie latarni. Był rok 1920, ojciec pozwalał sobie na niestosowne żarty. Lecz mniejsza. Szli z kubłami nad rzekę po wodę do prania. Angelika została przy balii. Był to już kres wszystkiego, kłótnie, głód, poniżenie. Filip zatrzymał się nagle i powiedział: „Spójrz. Ojciec twój był durniem. Wiesz, ile miałem lat, gdy z procy trafiłem w tę latarnię? Trzydzieści”. Tego dnia zaszedł ten katastrofalny fakt. Bieliznę wieszał już kto inny.
Paweł miał wtedy lat piętnaście. Był w tym czasie taki jak dziś, gotowy, dorosły, wtedy też po raz pierwszy zobaczył Wereszczyń-
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/141
Ta strona została przepisana.