skiego. Poeta awangardy — już znany — co dopiero wrócił z Włoch, był u szczytu — rozmawiał z Marinettim.
Brał odwet za wszystkie lata. Lecz wielkodusznie robił wszystko, aby tego odwetu nie było. Bronił nawet swych niedawnych krytyków i w przewrotny — bodaj? — sposób przyznawał im rację. Nosił się w stylu, jaki wtedy w świecie przypadał, i wyśmiewał ten styl na przykładzie samego siebie. Był skromny, miał czas, aby przychodzić do Małachowskich, do ich biednego domu. Psychiczny kryzys Filipa trwał już całe lata, przybierał objawy i groźne, i śmieszne, nawet niebezpieczne. Nic to — Wereszczyński przychodził jakby tu przede wszystkim. Rodzice mieszkali już najtaniej, przy tej samej ulicy, Browarnej, na piętrze w zrujnowanym budynku po starym browarze.
Wiernie przychodził, wypytywał, siadał na niskim krzesełku przy oknie, serdeczny, widzący. Starał się pocieszyć, z nędzy wykrzesać jej poczciwe blaski. Umiał to robić, próbował zabawić, wtedy bania włoskiej podróży pękała wśród gorączkowych olśnień i projektów. Lecz zaraz ją pomniejszał, ośmieszał samego siebie, opowiadał o swych prostackich gafach. Często wyjeżdżał, wracał, znów przychodził, spieszył się, miał czas, brał udział w dyskusjach, pisał. Filip nie żądał jego wierszy ani Wereszczyński mu ich nie oferował. Sprawa była nie mówiona. Dyskretnie nie wspominało się o „stanie” Filipa, celował w dyskrecji Wereszczyński. Trudno zresztą było przypuszczać, aby mógł nie ubolewać, aby odważył się patrzeć obojętnie, a co dopiero delektować upadkiem człowieka, który „stracił wątek”, wyszastał się w młodości i z własnej winy spadł do poziomu zera. I którego przecież uwielbiał, którego stylem po dziś dzień mówił, nie licząc własnego stylu. Czasem tylko spoglądał niespokojnie na starego przyjaciela w dziurawym swetrze i w zaniedbaniu, które nie było szykiem, lecz już tylko zaniedbaniem. Filip kwitował to pobłażliwym uśmiechem i wychodził z pokoju. Paweł nieraz miał okazję widzieć tę niebezpieczną wymianę spojrzeń. Sytuację zawsze ratowała Angelika. Nic nie straciła ze swej wielkości i bezgranicznego poświęcenia, choć Filip i tutaj sięgał.
Lecz przede wszystkim doświadczał samego siebie. Nie mogąc się podnieść, ładował energię w upadek. Jeśli był zatrudniony, to już w najgorszym miejscu. I wkrótce opuszczał je z awanturą.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/142
Ta strona została przepisana.