Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/152

Ta strona została skorygowana.

i po krześle próbowała sięgnąć po czerwoną piłkę. Na wargach Pawła ukazał się uśmieszek:
— To jeszcze nic — powiedział tłumiąc gniew. — To jeszcze nic — wstał i żeby już było, pomógł jej zdjąć czerwoną piłkę.
Kwieciński nalewał sobie drugi kieliszek:
— A może? — zapytał. Zobaczył wyraz twarzy Pawła i bardzo się zmartwił:
— My jeszcze tylko chwilę.
Barbara przyniosła garnuszek z kaszą. Zaczęło się chwytanie dziewczynki. Kwieciński dopadł ją w kącie jak oszalałe kurczę.
Ledwo zjadła łyżkę, zwymiotowała. Wtedy ruszyła z pomocą Barbara.
Paweł siedział przy stole.
— To jeszcze nic — powtarzał z uśmiechem. Czuł wewnętrzne stuknięcie, podziemny wybuch, który wróżył falę gniewu. Znał to i bardzo się obawiał.
— Bardzo dziecko chore? — zapytał.
— Ciężko — odpowiedział zdyszany Kwieciński. — Złośliwa anemia. Dzisiaj się rozstrzygnie. Ja przez to piję. Ot, Polacy — dodał — taki już dziwny naród. A my wspominamy pana i wspominamy...
— Dziękuję za piękne upominki. Ja, niestety, muszę się zbierać do pracy.
— Widzi pan — uśmiechnął się smutno: — my pamiętamy wszystko dokładnie. I nie tylko my... Nie tylko my pamiętamy.
Paweł spojrzał chmurnie. Może on nie był taki poczciwy. Może pijany? Wypił już trzeci kieliszek.
— Powiem panu — rzekł. — Był u nas pan Wereszczyński...
— Kto?!
— Wereszczyński. Pamięta pan? Także pana wspominał. Pamięć u niego fenomenalna.
— Wereszczyński?! Kiedy? Co pan mówi! Jak to? pan mówi... skąd ta znajomość? Więc żyje?
— Otóż żyje! — powiedział Kwieciński, mimo woli chyba z naciskiem.
Paweł ochłonął.
— Ma już lat? — spytał.
— Osiemdziesiąt dwa. Pełne. Przyjechał i urządził właśnie