Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/155

Ta strona została przepisana.



Mały przykład niepowodzeń

Jest już lipiec; nieprawdopodobny upał.
Zmienił się klimat, aż budzi lęk, przypomina tropik, ludzie siedzą półnago przy zaciemnionych oknach, nikt nie wychodzi bez potrzeby na ulicę, w niedzielne popołudnie jest pusto jak na skale, stoi ukryty pod daszkiem lodziarni milicjant. Lampa astralna wisi nad miastem, tasują się podwojone w oczach gipsowe fasady kamienic, słońce ludojad szczerzy zęby na blaszanym niebie. Ma świńskie przymrużone oczka, ryje suchym kłem w spopielałych alejkach cmentarza, jest wszędzie — mózg ledwo się rusza w gorącej skorupie. Paweł bierze w tym miesiącu urlop, dzieje się z nim coś niedobrego, wie, że seria niepowodzeń dopiero wstępuje. Ma doświadczenie, zna ich nagromadzenie, jest pewny swych nerwów, łatwo znosi upał, nawet cieszy go ta cisza gorączki nieba. W sobotnie noce ustało dzikie deptanie grządek. Może też urlop?
Niefortunna gorączka perfidnego losu wciąż pomaga zdarzeniom.
Nigdy nie chodzi na cmentarz, dziś pomylił ulicę. Nie bywa tu, nie lubi, wystarczy, że współcześni za pobliskim kioskiem szczają piwem na trawnik i że na niektórych grobach stoją w słońcu puste butelki po wódce.
Słońce szeleści w suchych, zeszłorocznych liściach, wszystko jest tu nawarstwione, rozrośnięte, nie zrywane, przepojone jadem. Idąc już główną aleją Paweł uległ dziwacznemu zapytaniu, co by było, gdyby na grobie Filipa zastał kwiaty? Gdy tylko pomyślał: „Co by było”? — skręcił w boczną alejkę. Nigdy tam nie chodził. Z daleka zobaczył grób Filipa. Spojrzał, na rdzawej płycie leżała wiązanka rumianków. Kilka kwiatków zduszonych jakby ręką