Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/157

Ta strona została przepisana.

szczęściem. Uchodziła za ograniczoną. Widywał ją z miniaturowym pejczem, który przypominał zwiędniętą jaszczurkę. Słyszał, że codziennie chodzi na mszę i że ma ulubionego księdza. To wszystko. W tej chwili lodowatą siekanką jej twarzy popłynął ożywczy prąd, kra chciałaby ruszyć. Była gadatliwa, zawsze z uśmiechem i staromodnym szykiem, uśmiech przypominał ostatni liść, który został w suchych gałązkach drzewa nad mrokiem gołoledzi.
— Znów będzie upał — powiedziała.
— Na pewno.
— Nie do wytrzymania. Jak pan znosi?
— Doskonale.
— Pan... Małachowski? — zapytała. — Wiem, wiem, w tych okrutnych czasach był pan torturowany — „r” drżąco zagrało i chrupko jak od sucharka. — W czasie okupacji, prawda?
— Bardzo przepraszam — pochylił uprzejmie głowę — nie pamiętam pani nazwiska, bardzo przepraszam. — Chciał ją speszyć i powstrzymać.
— Pianta. Moje nazwisko brzmi Pianta — powiedziała z dumą i jakąś nutą obrazy.
— Ach tak, przepraszam, oczywiście. Nie wiem, dlaczego tak niegrzecznie zapytałem.
— Bardzo proszę.
Dość dziwne nazwisko, pomyślał: czy głupia kiedyś dziewczyna — taką być musiała — zostaje potem głupią staruszką? Pianta. Czy słyszał kiedykolwiek to nazwisko? Popatrzyła na niego skosem.
Chciała, żeby był torturowany, koniecznie chciała znaleźć jakiś motyw ciepły. Z przeszłości. O co jej szło?
— Na prowincji — rzekł hamując gniew. Spojrzał na zegarek, było jeszcze siedem minut: — prowincjonalne placówki miały prymitywne metody. To jasne.
— Na haku pana wieszali, podobno, skrobali nożem... A pan milczał... — „skrobali” znowu zagrało, jakby chodziło o łuskę na rybie.
— No nie! — żachnął się, czyżby bredziła? zwyczajnie bredziła?
Wisiał na haku, ale nigdy się do tego nie przyznawał. Gdyby się