Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/159

Ta strona została przepisana.

— Co też pani mówi?
— A czasem... Jak pomyślę, to niektórzy prawdziwi mordercy, jeśli mieli ochotę, mogli się wyżyć w czasie wojny... Kto odróżni? Mówię, że pod płaszczykiem patriotyzmu. Łatwo zabijać... Dla własnej przyjemności.
— Nie rozumiem.
— I ja tego nie rozumiem. Jeżeli tchórz dostanie broń do ręki. Mój ojciec całe życie trzymał batutę. Umarł w czasie uwertury do „Cavalerii Rusticany”. Szlag go trafił; ustawiczne ze mną kłopoty.
— Pani mówi niejasno. O czymś nieprzyjemnym. Jest duży upał. Powietrze stało się rozrzedzonym gazem.
— Musieli być i tacy. Wykonywali wyroki. Cóż to za przyjemność dla skrytobójcy. Dziś, jak wypiją kilka kieliszków... To jakby żałują. Tylko jakby. Przeżywają swoje morderstwa bardzo chętnie... Endecy, szowiniści bardzo chętnie mówią o swym zagubieniu, jakby bez przerwy mieli strach przed kimś... Pan takich nie zna? Jest pan sympatyczny, że się niczym nie chwali.
— Nie mam czym.
— Ja rozumiem.
— Ale pani podejrzewa.
— Nie. Pan mi tylko przypomina pewnego człowieka, który umiał bić, umiał zadawać tortury.
— Ech!
Albo to była wyjątkowa jasność, albo staruszki mózg roztopił się i bredziła: — ja rozumiem — powiedziała nagle — jak temu lat trzydzieści hrabia rzucił majątek i został komunistą. Ale człowiek, który nic nie ma, głodny...
Szli już coraz liczniejsi ludzie, na domiar mówiła głośno i powiewając końcem pejcza zwracała uwagę. „Co ona mówi? — myślał. — Co ona wygaduje?”
— Miała pani jakieś przykrości? — zapytał. Racja była po stronie tych, którzy uważali, że jest ograniczona.
Na białym, wściekłym od słońca chodniku leży złoty papierek po cukierku i rzuca się w oczy jak rozjuszona osa; Paweł potknął się na równym.
Mimo woli zerknął w okno kawiarni.
Zobaczył Wereszczyńskiego. Niewątpliwie, i z dziewczyną.