Wszystko to objawiło się błyskawicznie, z niezwykłą wyrazistością, właściwą faktom wielkiej wagi.
Porażony odkryciem, zawrócił i przeszedł wzdłuż okna w sposób, który już mu się wydał niegodny i złodziejski. Jeszcze raz stwierdził na pewno, że jest to Wereszczyński. Wtedy tamten też go zauważył i chwycił to jego złodziejskie spojrzenie — wydłużone jeszcze w szybie i powielone w spirytusowych blaskach ścierki. Mijając ponownie witrynę Paweł dostrzegł, że siwe, prorocze oko Wereszczyńskiego drgnęło. Niech drga — pomyślał. — Nic to nie znaczy. Lecz zrobiło mu się gorąco.
Dziewczyna siedziała plecami do okna i na łopatkach miała blask szyby, jakby ktoś położył na jej barkach świetlistą rękę i poruszał nerwowo palcami. Czując, że coś się dzieje, odwróciła głowę, twarz miała bladą, inteligentną, papierowe wargi, w kąciku pod górną wysunięty biały kiełek, tak jakby przyłapana wyszczerzyła zęby. To wszystko w sekundę. Więcej, gdy odwracała z powrotem głowę, jasne jej włosy nie podążyły za gwałtownym zwrotem i z opóźnieniem opadły na swoje miejsce. W drugą sekundę. Jeszcze więcej, poprawiając się potem na krześle poderwała się kilkakrotnie, jakby dotknęła gorącej blachy. Całość nie mogła trwać pięciu sekund.
Pianta, zaskoczona manewrem Pawła, także zawróciła i przedefilowała z nim przed szybą. Dało to jakby dodatkowy błysk w oczach Wereszczyńskiego. Że oto Małachowski zdany jest na towarzystwo przynależne jego latom. Podczas gdy on?
Było w tym wszystko: — Wereszczyński. Nie wybiegł za nim. Oczywiście, jeśli Wereszczyński, to wiedział, że Paweł i tak wpadnie w jego ręce. Dałby głowę, że dziewczyna jest jeszcze jedną ofiarą wykładu o teorii. Dość długo można żyć legendą. Snobizm rodzi się lepiej aniżeli zboże.
Pianta przynajmniej umilkła. Były ostatnie minuty. Pożegnał ją w drzwiach Instytutu.
Instytut mieścił się w nowym gmachu, cały z metalu i szkła, w starym, zdewastowanym parku, w pobliżu fontanny Thorwaldsena, przedstawiającej biblijny Potop. Wielka, splątana rzeźba — gdy mokra — przypominała kłębowisko żmij, gdy sucha, z wyłączoną fontanną — przypominała słupy soli z Sodomy i Gomory.
Spiralny podjazd do Instytutu ozdabiały dwa drzewka cytryny
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/160
Ta strona została przepisana.