w niebieskich donicach. W górze za szklanymi ścianami pełzały kolorowe światła nowoczesnych instalacji. Przy głównym wejściu, otwieranym fotokomórką, w plastykowym różowym foteliku siedział nie ogolony portier. Sprawdzał wchodzących, miał drucik pod ręką, którym pobudzał do życia gasnącą niekiedy fotokomórkę, niewyspany wpółdrzemał, jakby liczył przed snem wiecznym barany.
Przed niektórymi trzeźwo podrywał się z fotelika i podawał rękę.
Za pięć minut dziewiąta milknął hałas instrumentów. W hallu wychodzili z podziemia członkowie Klubu Jazzowego. Korzystając z wolnej o tej porze sali codziennie ćwiczyli od ósmej. Wstrząsało Pawłem na myśl, że można tak rano raczyć się kwaśnym jazgotem jakby śledziem na pierwsze śniadanie. Szli teraz do pracy jeden za drugim, gęsiego, poważni, jakby co dopiero dokonali podziemnej eksplozji. Nigdy przedtem, dziś zauważył, że ten od wiosła także tu pracuje, a ta buraczana czeka na jednego z jazzmanów.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/161
Ta strona została przepisana.