Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/163

Ta strona została przepisana.

na ulicy, przechodzono tam i z powrotem — szli ludzie, którzy mają w tym przyjemność, aby zrezygnować z mieszkania, parku, lasu i umieścić się w ciasnym pudełku jeden obok drugiego., Tuż na widoku siedziała grupa pochylonych ku sobie mężczyzn, ujętych barierą krzeseł, które zwracały ich twarze ku sobie i zamykały krąg rozognionej owocowym winem brzydoty. Usiadł na tarasie pod parasolem, taras schodził bez potrzeby do samego nurtu rzeki, w której wirowały te same drewienka sosnowe. Zbierało się na burzę, wiatr, który poderwał papierek po cukierku, do wieczora przygotował niebo, słychać było szum wzburzonej fali, przedwcześnie zapalono światła, fioletowe reflektory jeździły po grzbiecie wody. Gdy usiadł, chciał wstać, jak na złość kelner zapytał go, czego sobie życzy, zamówił kawę, kelner odszedł i już nie wrócił. W ten sposób, zamawiając na kredyt, stracił wolność, sprawdził w cenniku cenę kawy — uwięziony, miał czas i powrócił w myślach do Wereszczyńskiego. Zdarzają się feralni ludzie, jak gdyby przypisani do czyjegoś życia. Są to zazwyczaj ludzie, dotknięci jakimś kalectwem wewnętrznym, jakąś biedą, która tkwi w nich samych. Bieda ta wypływa nieraz ze źródeł szlachetnych — czasem jest nią miłość — lecz zawsze bezgraniczna — wtedy ulegają uwielbieniu dla wszystkiego tego, czego sami baliby się ryzykować. Mówi się potem, że nie mając odwagi na własne, żerują na cudzym życiu psychicznym i czerpią z niego darmo.
— Burza — powiedział kelner. Akurat wywinął się jak spod łokcia, rozbiegany, z serwetą w ręce, w pogoni za dokuczliwą białą ćmą spod promieni elektrycznych. Był w stanie paniki: — Jest burza — powiedział. Serweta wisiała mu z ręki.
— Ja zostaję — rzekł Paweł.
Rzeczywiście wzburzyła się rzeka, woda stała się odbiciem wzburzonego nieba, zerwała się fala, spadły krople deszczu, pręt parasola ugiął się, koronka markizy zaczęła podfruwać. Błyskawica odsłoniła daleki skrawek nieba. Brzęknęło gdzieś zatrzaśnięte okno, szyba wypadła z fioletowej chmury i rozprysnęła się na kamieniach jak kropla wody na rozpalonej blasze.
Atak wiatru nagle ustał. Nieoczekiwanie na stoliku przed Pawłem zjawiła się kawa. Znowu zatańczyły na wodzie żółte sosnowe drewienka, podbite różową pianką. Lokal opustoszał. Paweł obejrzał się i z przerażeniem spostrzegł Wereszczyńskiego. Dwa sto-