Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/167

Ta strona została przepisana.

w nim dwóch ludzi. Jeden, który mówi: „straciłem wszelką odwagę”. Lecz po to tylko mówi, żeby zaraz potem drugi zniszczył ten ludzki objaw bezczelną zaczepką o kapeluszu. Albo o jakichś „kurduplach-nieco”. Boże, myślał Paweł, daj mi anielską cierpliwość, abym się nie uniósł i nie strzelił w ucho jednego z nich. Abym nie znieważył publicznie nędzarza i starca.
— Jest pan chory? — zapytał.
— Tak. Oto mój opiekun — pokazał na dziewczynę — i anioł dobroci.
W tej chwili współtowarzyszka zaczęła wyrażać zaniepokojenie jego nieobecnością.
Dał jej znak: „że zaraz”.
Nie jest jego krewną. Kłamie. Motywy? Nieznane. Prawdopodobnie litość. — Czasy strontu — rzekł wychylając twarz z różowego cienia — i kardiogramu rodzą wspaniałych ludzi, o wielkim sercu. W dobie poszukiwań mrozów międzyplanetarnych nadejdzie jeszcze sezon ciepłej łezki, kantyczek, lansjera w skrzypiących bucikach. Świat nagle się cofnie w tej samej panice, w jakiej pędził naprzód. Gdy dotknie nosem zimnego. Ludzie osobiście muszą się przestraszyć, sama wyobraźnia im nie wystarcza. Przepowiadam także w mojej teorii — przymrużył oko. Na jego strzaskanej twarzy już nie po raz pierwszy drgała lewa powieka. Drganie to sprawiało wrażenie, jakby jakiś zwój w mózgu nie kontaktował i po chwili było to bardzo przykre. Paweł dyskretnie spojrzał na zegarek.
— Spieszy pan się? — zapytał Wereszczyński. — Ja też. Jestem po prostu śmiertelnie chory. Nareszcie. Czas byłby chyba. Każda choroba — znów zaczął: — najpierw atakuje słownik. Pomyłki, przejęzyczenia i samoobrona: ordynarne słowa. O tym to ja wiem, i wiem. Mózg mój niestety jak fusy kawy po trzecim parzeniu. Przykre? Nie dla każdego. Tamta oto osoba — znów pokazał — udzieliła mi właśnie ostatniej satysfakcji. Przeczytała rękopis, będzie pertraktowała z wydawcą. Łaska z nieba w ostatniej chwili. Jest oczarowana moim dziełem. Chodzę po mieście jak pijany student. Co pan na to?
— No... gratuluję.
— Jakoś cieniutko.