Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/18

Ta strona została przepisana.



Taniec na betonowym mostku

Czasem urodzi się taki łagodny chłopczyk, niezdrowy, blady, wodnisty i o wyglądzie zewnętrznym, który ludzie zdrowi delikatnie nazywają nieszczególnym. Chłopczyk patrzy na ludzi z nieokreślonym lękiem, ludzie patrzą na niego z mdłym niepokojem. Lecz są i tacy, w których niepokój ten przemienia się od razu w tajemny odruch, aby do reszty podciąć te wątłe skrzydełka. Niezdrową tę tkliwość podbija on sam jeszcze swą nieustającą troską o istnienie. Krzyżują się w jego obecności podejrzane spojrzenia, czasem ktoś policzy mu ilość zjedzonych kromek chleba i wtedy na jego bladych wargach ukazuje się uśmiech zażenowania.
O tym „skrzydełku” Benedykt wiedział od dawna i o tej „tkliwości”. Był krępy, niewielkiego wzrostu, miał dużą głowę, zbyt dużą, wśród dużych jeszcze nadnaturalnych rozmiarów, i wielkie, blade, papierowe, podwiędłe uszy. Wiedział, że jeśli źródło światła będzie miał za sobą, w małżowinie ukaże się niejasny różowy obłoczek. Po raz pierwszy powiedziała mu o tym pewna ośmioletnia dziewczynka. W rok później dowiedział się, że umarła. Nie przywiązał do tego faktu ani cienia złej myśli, nie pomyślał o zemście losu nad złośliwą istotą. Dwie jego siostry bliźniaczki wcześniej umarły na gruźlicę. W odpowiedzi postanowił zostać poetą. Trzymał to w tajemnicy, i to miał być rodzaj zemsty nad losem.
Rodzice pochodzili z zaboru rosyjskiego, z pogranicznego miasteczka, położonego w trawie. Wśród bagien rozlanych w bezkresnej ciszy. Codziennie pod wieczór horyzontem przejeżdżał jeździec i trwał tak godzinę na niebie jak zjawisko atmosferyczne. Nic się tu nie działo. Pustymi ulicami latały motyle, i wszystko,