Stała teraz niedaleko ode mnie, ubrana była skromnie, prawie biednie, w ręce trzymała chusteczkę, wyglądała na pannę służącą, która się zakradła i której oczywiście nikt nie poprosi do tańca. Byłem człowiekiem z natury naiwnym, z konieczności też musiałem liczyć na ludzi lżejszego kalibru — jakby to powiedzieć — z moralnie krótszą nogą. Oszukany tym wszystkim, wiedziony, rzekłbym, szlachetną intencją, iż ludzie przecież stworzeni są dla siebie — odważyłem się i chrząkając nieznacznie, aby nie przestraszyć, wyłoniłem się z gęstwiny. W scenerii tej’ mogłem sprawić wrażenie zaskakujące — ale ona także, od dłuższej chwili tkwiąc w cieniu naiwnego krzaczka, nie wyglądała na Dianę. Stojąc nieruchomo, wyłamywała nerwowo palce, szkliły się jej łzawe oczy, włosy miała płowe, rysy topił mrok, jak kawa roztapia cukier. Ubrana była rzeczywiście skromnie. Lecz jeśli kiedyś poeci porównywali rosę do brylantów, ja wtedy brylanty wziąłem za rosę — rozterkę za osamotnienie, gniew za smutek — wszystko pomyliłem, generalnie pomyliłem. Co więcej, raz powziąwszy decyzję — nagle ogarnięty paniką — szedłem, i gdy już byłem obok, zorientowałem się, że wziąłem ją za kogoś całkiem innego rodzaju. To nie była ta, która być powinna. Każda następna sekunda była decydująca w moim życiu. Dlatego wielokrotnie tę scenę powtarzam sobie, dziś także, jeśli łaska. Zrobiłem wtedy jeszcze jeden krok. I znalazłem się w samym środku zdarzeń. Pokierowałem nimi. Nie będę opisywał zdarzeń, powiem tylko o przebiegu mojej tragicznej omyłki. Byłem osamotniony, za wszelką cenę chciałem czegoś dokonać. Znaleźć bratnią duszę. Byłem już o pół kroku. Noc się przesilała, nagle wszystko mogło się skończyć. Kto kieruje człowiekiem niezgrabnym — nie wiem — jeśli Stwórca — źle się bawi — podchodząc więc nie pamiętam, od czego zacząłem, lecz musiało to być kilka słów takich, jakby kto powiedział dzisiaj: „hallo, baby!” i jednocześnie uderzyłem ją lekko w plecy. Sam nie wiem, jak to się stało? Nie byłem prostakiem, byłem nawet grzeczniejszy od dobrze wychowanych — z konieczności. Wykonała pół obrotu w moją stronę, nic nie powiedziała, tak jakbym tego niepojętego gestu nie wykonał. Można by pomyśleć, że wcale nie dotknąłem jej ręką. Miała jasne spojrzenie, poczciwy nos, zielone oczy, zdatne do nawlekania nitki przez ucho igielne. Odwróciła się do mnie całkowicie, z pewną energią i szorstkim koleżeń-
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/181
Ta strona została przepisana.