Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/187

Ta strona została przepisana.



W piecu

Kim pani jest? — zapytał Paweł brutalnie.
— Jestem krewną pana Wereszczyńskiego — odpowiedziała natychmiast i bez wahania — jest moim dalekim dziadkiem. — Po raz pierwszy zadźwięczał jej głos; miał coś ze śpiewu i nędzy wątłej klatki piersiowej. Coś z fałszu i coś z głosiku pisanego widelcem po talerzu. Ukazał się drugi kiełek, krótszy. Musiała mówić prawdę. Nie wiadomo, dlaczego zaczerwieniła się aż po uszy. Poprawiła nad uchem włosy, roztrzepane, czy też samo ucho.
— Dziadek — dzwoniła jednostajnie — jest śmiertelnie chory. Dni jego są policzone, prawda? Zostawił mi swoją Teorię Zbrodni Naśladowania. Jest to praca naukowa. Ja się nim opiekuję — wykonała dodatkowy gest ręką, kościaną rączką, która miękko opadła na stolik.
— Praca będzie opublikowana. Bez względu na śmierć autora.
— To nadzwyczajne — zdziwił się nieszczerze Paweł.
— Nic takiego — rzekł Wereszczyński. — Jestem wyjątkowo przygotowany. W tym celu przywołałem w sobie stan chłopski. Pierwotny. Pan wie, u nas na wsi traktuje się te sprawy naturalnie, a nawet z pewną uroczystością. Gdybym tam był, prawdopodobnie zabito by na moją cześć kurę. A ja musiałbym powiedzieć: no cóż, nie tacy jak ja, królowie muszą umierać... I powtarzano by to już po mojej śmierci. Przywróciłem moje chłopskie pochodzenie, które kiedyś tyle przynosiło mi zgryzoty, trudu i niepowodzeń. Upokorzeń — dodał. — Zrobimy na odwrót, niż początkowo projektowałem. To pan będzie świadkiem, że przekazałem dzieło tej oto młodej osobie, jakby to powiedzieć — uśmiechnął się: — wystarczająco...
— Brzydkiej — dokończyła jego zdanie i mrugnęła okiem do