Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/195

Ta strona została przepisana.



Drewniany bucik

Barbara już spała. Paliła się żarówka w liściach nad wejściem, było czarno, gwieździście, młody księżyc, w powietrzu pieprzowy oddech suchej ziemi i nagły zapach żywicy z dalekiego lasu, podczerwienione niebo jeszcze nie wystygło. Od furtki po dwóch stronach chodnika rosła nasturcja, trwała tak sobie w ciszy, a z mokrych od podlania liści ulatywały białe języczki elektrycznego światła. Krąg widoczności zamykała głucha czeluść agrestów.
Kolacja była przygotowana na wielkim dębowym stole pod lampą, zupa owocowa i dwie kromki chleba.
Wykąpał się, przygotowany był ręcznik, w strumieniach zimnej wody słyszał jeszcze jazgot chorobliwej gadaniny Wereszczyńskiego.
Gdy otwarł okno, wstąpiła cisza, usiadł za stołem, wrócił mu spokój człowieka samotnego. Powierzchnią jabłkowej zupy przeleciała ćma, lecz nie utonęła. Serwetką wytarł łyżkę, mogła ją niewłaściwie trzymać w ręce Barbara. O niczym nie chciał myśleć, ani o Piancie, ani o pejczu, ani popielniczce po szprotach Bałtyk, miał sobie za złe, że dał się tak powodować i doświadczać, że dał sobie jakby lejkiem wlać zastałą zawartość kadzi. Myślał o zupie, widział ją przed sobą, połyskliwą, zanurzył łyżkę, drżała mu ręka. Zupa była zimna, zimna? — była trochę ciepła, straciła zimno, skąd je miała wziąć, gdy za dnia topniało żelazo?
Spakował niewielką walizkę i schował pod łóżko. Rano miał pójść po bilet do Zarzecza nad Wisłą, stacji, skąd szło się do Kwiecińskich. Jechał tam na dwa tygodnie. Miał wielką, niezdrową ochotę dowiedzieć się reszty o Wereszczyńskim. Lecz mówił sobie, że jedzie odpocząć. Wiedział, że nic gorszego jak odpoczynek w obcym i na domiar serdecznym domu. Dlaczego więc? — praw-