Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/198

Ta strona została przepisana.



Spacer

Nie darował, odbył godzinną przechadzkę i za pięć dziewiąta zjawił się w hałłu Instytutu.
Pierwsze, kogo zobaczył — Felicję. Rozmawiała z tym o króliczej i młotkowatej głowie. Trzymał pod pachą rożek angielski, wyszedł z podziemi, śmiał się, obejmował Felicję za ramię. Obok stała „buraczana” z fletem i huśtała nogą o potędze prawidła na długie buty, także buraczaną, wbitą pionowo w bucik. Bucik zwrócił uwagę Pawła. Inni wymijali ich w milczeniu; były tam brody. Które tak się mają do niektórych twarzy, jak włosie szczotki do brzozowego kija.
Felicja dostrzegła Pawła i swym szusującym krokiem natychmiast podeszła. Na palcu jej lewej ręki, na papierowym grubym sznurku, wisiał zwinięty w rulon jakiś pakiet. Za jej plecami huśtała się noga, patrzyły oczy.
W jaki sposób ona go tutaj odnalazła? Uchylił słomkowego kapelusza, podał rękę w jej kościaną rączkę. Tak oto koszmar dwuznacznej nocy objawia się w pełnym słońcu. Buciki miała takie, że lepiej boso.
— Tak się stało — powiedziała szybko skosem układu papierowych warg.
Była jeszcze bledsza — że on umarł w nocy. Teraz kłopot — mówiła jednym ciągiem — z pogrzebem. Papierki, formalności. Nic nie szkodzi, dużo biegania, wszystko załatwiam — spojrzała w oczy:
— Po co miał się męczyć?
— Tak, tak, tak... — słuchał Paweł. Dostrzegł, że ten rulon w jej ręce to wczorajszy manuskrypt „Teorii”.
Był zaskoczony jej obojętnym, co więcej, pospiesznym tonem.