Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/204

Ta strona została przepisana.

Przeczytał skrawek, pół kartki, potem cztery, wszystko było jasne, niemal się rozczarował, prawie zwykłe, mówiło się ogólnie i gęsto, ale rozumiał, nie był zatem durniem, ani on, ani Wereszczyński, nie było w tym nic z wyraźnego szaleństwa, były nawet rozbrajające twierdzenia o stosunku do ludzi.
Biegł w czytaniu dalej. Pogorszyło się, lecz na korzyść tego, kto czyta.
Wereszczyński pisząc o sobie odsłaniał się bez litości, nie ukrywał niczego, ani jednej swej ciemnej strony, ani jednej posępnej okoliczności życia, i przyznawał się szczerze, że wykorzystał je maksymalnie, co więcej, mówił o tym beznamiętnie i zwięźle.
Należałoby przeczytać raz jeszcze, spokojniej.
Lecz oto drugie zaskoczenie: ani słowa o innych, nawet aluzji. Siebie tylko demaskował, broniąc się jednocześnie. To było jasne, spadał w tym „demaskowaniu” do dna, aby się od tego dna odbić. Już nikt nic więcej nie mógł mu zarzucić, skoro nikt nie dorównywał mu w inteligentnym barykadowaniu furtek.
Problem inteligencji osobistej był głównym założeniem i problemem świadomości. Mówił, że jeśli nie wziął udziału w uczcie życia, to przynajmniej wiedział, jak można potrawy zepsuć: „lecz ostatecznie zadrżała mi przed tym ręka”. Dawał do zrozumienia, że mógł być prawdziwie groźny, lecz strumień złej potencji zamuliła wrodzona dobroć, czyli słabość do ludzkiej biedy. Płynąca z okrutnych doświadczeń własnych. Jeśli ludzie bywają względnie dobrzy, to ze strachu.
Słyszał tylko dźwięk własnej logiki i z logiki tej bił własny pieniądz. Interesował go tylko mechanizm i sprężyny. Nic w nim ze słońca.
„Słońce jest tylko po to, żeby przyświecało tragedii”. Tak mówił. Próbował to wytłumaczyć swym pochodzeniem. I o tym cały rozdział.
„Dzieło” — w ogóle — miało rozbić, zniszczyć motywy wszystkich uczuć, miało rozładować wszelki sentyment i zostawić pustynię.
Lecz mimo wszystko kołatał się w nim biedny, nieszczęsny Wereszczyński. W części, która wciąż należała do wstępu, opisywał drogę. Był to jakiś fatalny dzień, bez którego by nie zaistniał. Opisywał drogę, jaką szedł do samego siebie. Bo inaczej by prze-