Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/207

Ta strona została przepisana.

rozlewiskami. Druty kolczaste na mokrych łąkach i dym polnych ognisk, które tutaj palą się zawsze.
Wysiadł, w bocznym pomieszczeniu stacyjnym stały na posadzce zapalone latarnie, zbliżała się noc, dzień upłynął, na peronie było szarawo, w poczekalni i restauracji mroczno, po kątach spali ludzie zwinięci w kłębek, jakby trwała ewakuacja.
Zapalono światła, pamiętał tę poczekalnię, znał ją od dawna z godziny świtu; wiele lat temu wysiadł tu nad ranem jako rekrut z drewnianym kuferkiem. Sala restauracyjna wydała mu się wtedy olbrzymia, czarna, bogata, z mosiężnymi okuciami, szkło o świcie także czarne, za wysokimi oknami płynął dym z kartoflanych ognisk, pił herbatę, ostatnią na wolności, w prawdziwej szklance, którą odtąd miał tylko wspominać. O godzinie piątej rano zamknęły się za nim bramy twierdzy. Iwangrod, tej znanej z map sztabowych, z setek, nie warstwicowych, lecz według starorosyjskich pojęć plastyki, kreskowych, czyli urealnionych i niejasnych.
Zamówił teraz także herbatę. W skąpym świetle żarówek wybrał najjaśniejszy stolik przy ścianie. Otwarł teczkę, zdjął szpilkę z rękopisu. Na ścianie jakiś nowoczesny malarz rozegrał swą koncepcję i namalował coś, jakby czyjaś ręka rozdusiła jakieś olbrzymie muchy. A one przed śmiercią jeszcze rozwlokły swe wnętrzności po spleśniałym tynku.
Szczęśliwie usiadł plecami. „Gdzie są kwiaty z tamtych lat?” Marlena. Nie. Wiejska markietanka.
Gdzie jest dziesięcioletnia dziewczynka, która z koszem bułek, większym od niej, szła za wojskiem po śniegu, przez pustkowia, forty i cmentarze? A za nią psy bezpańskie podobne do hien. „Gdzie mogiły z tamtych lat?” Wszyscy już się rozładowali, jedni umarli zwyczajnie, innych rozsiekały pociski. Może czyjeś kości leżą jeszcze nie odkopane na dnie piwnicy jakiejś twierdzy? Otwartymi drzwiami z peronu wlatywał podmuch wiatru. A może ten starzec w mundurze kolejarza, który roznosi teraz porcje świateł na stanowiska, może jest to były ogniomistrz pułku artylerii z Zajezierza? Jakoś ta szczęka, oszroniona zarostem, wciąż jakby ściągała cugle... i jakoś ta wściekłość w nogach jakby celowała szpicem buta w żebra powalonego kanoniera? Zaczął czytać.
Nad głową jego istniała twierdza. Ceglana, czarna, porośnięta trującym chwastem, o wewnętrznych podworcach i wilgoci spły-