Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/208

Ta strona została przepisana.

wającej po zielonych ścianach, o wewnętrznych podworcach, wyłożonych świeżym, ostrym brukiem z igłami kwarcytu, przygotowanymi do szturmowego padnij. Na wściekły rozkaz podoficera. Z rozbiegu, w pełnym obciążeniu, na twarz. Jakby piorun w mózg strzelił. „Gdzie są gwoździe z tamtych łat?” I siła charakteru. Wytrzymałość psychiczna? Jedno, co wyniósł z tej służby, to to, że się nie dał, nie wychylił twarzy z niczym charakterystycznym, nie podpadł, że się skrył w solidności i niewidzialności. Niezauważalność była jedyną bronią, jakiej tu skutecznie doświadczył.
Spadła mu szpilka na podłogę. Chciał ją dla porządku podnieść, schylił się, lecz uciekła z ręki. Gdy mu przyszło schylić się pod stolik i oprzeć rękami o posadzkę, poczuł się słabo, coś przechyliło mu się w głowie, ściemniało w oczach.
„Pomóżcie starszemu panu...” Skąd mu przyszło to powiedzenie? Skąd je znał? Nie mógł sobie przypomnieć. Było w nim coś okropnego i obrzydliwego zarazem. Nie mógł sobie przypomnieć.
Wrócił do herbaty, zaczął czytać, kartkę po kartce, dokładnie, z odnalezioną szpilką bezwiednie w palcach.