wało się teraz, że walczy już o swe życie. Odpychała go od siebie, nakazując pląsać na koniuszkach palców, potem przyciągała go do siebie, wtedy pędził w jej ramiona. A gdy się zderzył, odchylała głowę do tyłu. Wtedy jej uśmiechnięte słodkawe oczy topielicy pląsały nieprzytomnie po błękitnym niebie. Z niebieskich stawały się białe jak puste wnętrze muszli. Upojona sama sobą i łaską, jaką wyrządzała, zamierzała wytrząsnąć z niego duszyczkę i uświetnić nią jak dmuchawcem słoneczny poranek.
Wyrwał się z jej rąk, pozbierał buty, wcale nie protestowała.
Gdy uciekł, nie ścigała go, gdy po chwili odwrócił się, znów klęczała przy swym cudownym pojeździe, obojętna i niewinna zamierzonej zbrodni.
Dwie konstrukcje — rower i dziewczyna zaprzątnęły jego myśli aż do pierwszego domu.
Było tam pólko, przerażająco schludne, o ziemi jakby przeważonej miarką, przeliczonych kłosach, i murowany różowy dom.
Na pólku leżały konopie, suche, związał je w snopki. Skrupulatnie zebrał resztki z ziemi i z wiązką w ręce zapukał do drzwi domu.
W drzwiach stanął gospodarz otyły, posępny, z nożem w ręce. Miał wyraz twarzy większego idioty, niżby najśmielej w myślach projektował go sobie Benedykt. Zapytał Benedykta, kim jest?
Benedykt pokazał na migi, że jest niemy. Gospodarz wziął wiecheć konopi z jego rąk, spojrzał na pole, nastroszył się, zdumiał, uśmiechnął i uderzył Benedykta w ucho zwiniętą pięścią, przyjaźnie.
Benedykt pokazał na migi, że umie kosić, a gdy to gestami wyrażał, zaświtały mu w głowie dalsze myśli. Na wszelki wypadek rozpłakał się szczerze.
Gospodarz zamknął drzwi i naradził się z żoną. Drzwi się otwarły.
Była to para bezdennych poczciwców, w których trudno by uwierzyć, gdyby nie istnieli. Nie mieli dzieci. Zatrzymali Benedykta u siebie.
Nazwali krewnym wobec sąsiadów. Ukryli przed żandarmerią, wkrótce ujawnili nadając własne nazwisko.
Już pierwszego dnia odwdzięczył się i dogodził ich naiwności.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/21
Ta strona została przepisana.