słowa ulepione z powietrza zatęchłej salki. Wysłuchałem uprzejmie, lecz dałem pierwszy znak ostrzegawczy — tak, tak — rzekłem — z piękną misją pan do mnie przychodzi, słońce świeci, mam bóle żołądka, ze strachu przed bólem jeszcze nic nie jadłem, a pan mi tu instaluje koniec świata i straszy zagładą.
Mojej dobrodziejki nie było w domu, czułem się swobodnie jak zawsze, gdy wyszła, zatarłem teraz ręce gotowe do dyskusji, widziałem przed sobą jakby śniadanko na trawie, ja, smakosz, z dzbanuszkiem cocktailu w rękach, tylko dolewać.
Wysłuchał mojej repliki. I powtórzył swoje. Powiedział, że ten koniec i sąd nie jest taki znów dosłowny, ale przecież, i powtórzył wszystko to, co już powiedział o tej zagładzie. Więc ja mu wyłożyłem moje szerzej. A uczeni — zapytałem — i artyści? Także? Tylko dla proroctwa? Któż więc zostanie?
On mi na to z godnością — znów powtórzył swoje. Dodał jedynie: trudno, byli ostrzeżeni. Wchodzili na niebezpieczną kładkę, a ja ich ostrzegłem.
Wobec tego zapytałem, czy nie dziwi go posępne źródło? Źródło z innych czasów, innego klimatu, innych właściwości psychicznych. Płynące ze Starego Testamentu. My, Słowianie, wolimy strzelać z korka i jesteśmy pogodni.
Na to on mi powtórzył swoje. Najspokojniej cytując tamto źródło jako wystarczające. Dodał, że on i jego „bracia” są ludźmi uczciwymi, sprawiedliwymi i nie pragną krwi, są z tych, co błogosławieni cisi, pokornego serca, ubodzy duchem. I znów powtórzył swoje.
Znam ja to — rzekłem już ostrzej. — Zaczyna się poczciwie. Znam tego ducha pokory. Dać wam tylko władzę. A przy tym — zapytałem — chodząc po domach widuje pan ludzi. Czy nie spostrzegł pan, że ze mną trzeba trochę inaczej? Czy pan nie spostrzegł, z kim ma do czynienia? Czy pan nie słyszy? Czy pan nie zauważył, że jestem człowiekiem inteligentnym? — krzyknąłem mu prosto w nos.
Mój wybuch także przyjął spokojnie. Powiedział nawet coś takiego o pokorze, która jest cechą brata. Wyglądało, że to on dał mi po nosie. Należało mi też zrozumieć, że i na to jest przygotowany, że i to przeżyje. Głosząc swoje dalej. Ani go więc ugodzić, ani w ręce dostać.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/211
Ta strona została przepisana.