mi jakieś pieniądze, nie poznał się wtedy na chorobie, potem odwiedzałem go przez, bądź co bądź, wdzięczność, polubił mnie, bo nic nie mogąc wydobyć z niego o jego rzemiośle, żeby zabić czas, wygłaszałem komentarz do jego żywotnej pustki, po prostu basując mu tak, jak kolka wtóruje rżnięciom. Zaimponowałem mu raz tylko, gdy trzydzieści lat temu własnoręcznie wykarczowałem w jego ogrodzie pień spróchniałego wiązu. Za każdym widzeniem wspominał o tym z entuzjazmem, a przecież w tym czasie powiedziałem mu co najmniej tom rzeczy bezcennych. Taki pozostał, na zawsze niezmiennie zacny, pogodny i pusty. Jego z natury martwe myśli pływały w czymś bardzo higienicznym, być może w formalinie. Poza cukierkami lubił ptaki, do których strzelał z floweru, lecz nie widziałem, żeby kiedy zabił. Z wiekiem przybyły mu kwiaty. Moja sprawa była czysta: skończone osiemdziesiąt dwa lata, definitywnie rozwinięta choroba mózgu, zamknięty rękopis Teorii, zwinięty w rulonik, który w ostateczności zamierzałem zostawić u niego pośmiertnie. Przy wszystkim bowiem był czystym typem fachowego człowieka, któremu można się w ostatniej chwili bez ryzyka poddać i w jego nie skalane wiedzą oczy i ręce złożyć świadomość. Dziś bałem się jedynie tych cukierków.
Drażniły mnie, około południa złożyłem wizytę. Wszystko, co miałem w sobie, miało być jemu na złość, niech się cieszy. Przyjął mnie serdecznie. Opisałem dokładnie stan mojej choroby i poprosiłem, żeby sprawdził. Tak mało miał wyobraźni, że nawet się nie zdziwił mojej inteligentnej fachowości. Na kilka godzin wzięto mnie w swe ręce, on i asystenci, było ich czterech. Przepuszczono mnie przez maszyny, zimne jak dziadek do gniecenia orzechów. Im słabsza zdolność diagnozy, tym więcej maszyn, odczynów, strąceń, kardiogramów. Kiedyś widziano to gołym okiem. Lekarz tamtych czasów patrzył na każdy gest pacjenta, a gdy pytał, to tak trafnie, że dzieliliśmy genialność na dwie części, jedna nasza, twórcy, i druga jego, odbiorcy. Z umiarkowanym zdziwieniem potwierdzili trafność mojej diagnozy i wyrazili zdziwienie, że przyjechałem o własnych siłach.
Ukłoniłem się w twarz tym prostakom, którzy całe życie nie wierzą w nadludzkie siły człowieka. Poprosiłem mojego przyjaciela o dwa dni urlopu dla załatwienia kilku spraw osobistych.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/215
Ta strona została przepisana.