z języka, który w ogóle nie istnieje i jest martwy. — Ejże! — pomyślałem — w owczym tłumie ulicznym tego typu stwierdzenie już jest rewelacją. Przyspieszyłem i poszedłem za nimi krok w krok.
Było ich trzech i jedna dziewczyna. Szli wolno, tasując się, przystając, ociągając. Jeden wysoki blondyn o szerokich biodrach, pochyły, z odstającym, ciężkim nosem. Aż profil jego twarzy przebijał przez plecy i dał się domyślić z tyłu. Koszula rozłaziła się na nim, jakby w powietrzu był jodoform. Trzeci nijaki, strzygłowy, drugi najmniejszy, czarny, w radosnych podrygach. Słuchał tego, co mówił pierwszy.
Znów doleciały strzępy zdań. Przyszło mi na myśl, że być może są korektorami, a może redaktorami jakiegoś pisma? Wysoki niósł plik tygodników, nijaki dwie książki serii Nike, w okładkach szykowniejszych niż jego ręce, i płytę w kopercie, którą trzymał w dłoni za sobą; Duke Ellington. Wszyscy byli podmięci, roztopieni, pręgowani od krzeseł.
Ośrodkiem zdawali się być wysoki i dziewczyna w czarnym swetrze jak w baranicy, na przeraźliwie bladych nogach w lipcu, powolna, chuda, i tak powolna, że ledwo się niosła. Szusując tymi cudem nie opalonymi nogami, śmiała się i ze śmiechu pokwikiwała. Uderzyła wysokiego w plecy. I w ten sposób znów go podburzyła. Musiał być złośliwy, głos mu dudnił, detonował, parskał jak motorek. Musiał też być naiwny, szczery, wypożyczała go sobie, żeby mówił, i wtedy snuł się cień jej nóg w cieniu poręby nóg przechodniów. W prawej ręce trzymała nylonową siatkę, w niej jabłko i bułkę, lewą trzymała precyzyjnie za palec wysokiego. Mówił szybko, przez plecy prawie widziałem wyraz jego twarzy. Nastawiłem ucha, tym razem nie mogłem dosłyszeć, właśnie minęliśmy miejsce na chodniku, gdzie miałem kiedyś ten straszny wypadek i to mnie trochę oderwało.
Gdzież jest, pomyślałem szybko, Filigranowa? Mijałem dobrze znane płyty o fakturze keksów. Eliza zwana Filigranową. Która przemierzała dumnie te płyty. Za którą dostałem w pysk. A która potem umarła. Po wypadku z nożem, zakażona jadem ukrytym w końskim włosiu. Nożem, który wrócił z polowania i leżał przedtem na derce. Tak stwierdzili lekarze. I rozpadła się za życia w okropnych męczarniach. Które, te przecież, jak nigdy
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/218
Ta strona została przepisana.