nic nie rozumiała, musiała rozumieć, skoro ją pożerały. Takie to dzisiaj proste na powietrzu z tlenem.
Znów nawiązałem łączność. Tknęło mnie, nagle dosłyszałem — to nie ulegało wątpliwości — ...im bardziej — mówił wysoki — jest oddalone od rzeczywistości, tym bardziej do przyjęcia dla ludzi z wyobraźnią... — Ejże! — podskoczyłem — to nie ulegało wątpliwości, że w tłumie byli to „jacyś” i „ktoś”. Zagrał we mnie duch rozmowy, punktowałem sobie, wiązałem zasadnicze supły dyskusji, żeby je w miarę rozsupływać. Chociaż, jeżeli na przykład jest poetą, być może... — spostrzegłem, że idę za nim w krok i przyspieszam — jeżeli jest poetą, to ja bym mu udowodnił, że nie należy nic, nawet czytać tych tygodników, nie należy niczego wiedzieć, poza samym sobą... Potknąłem się, szlag by to trafił, głowę poniosło mi do przodu, co za szczęście, ostatnim wysiłkiem wyminąłem ich i poczułem, że się zwalę do ich nóg. Zniosło mnie trochę na bok i zaczęło się robić słabo. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że oni także będą mieli szczęście, jeśli teraz wpadnę im w ręce. Wiedziałem, że walę się z nóg, lecz nie pamiętam zetknięcia z ziemią. Na kilka sekund straciłem przytomność.
Nie do dobicia, taki jestem, gdy się ocknąłem, moja głowa była na czyichś kolanach, a nade mną czyjaś twarz — no co? — zapytała twarz — lepiej? Niech się pan nie martwi.
Była to dziewczyna w swetrze. Blondyn i ona pomogli, wstałem, ktoś podniósł rulon, wyjąłem mu z ręki umyślnie gorliwie, odzyskiwałem przytomność. — Więc co? — spojrzała po nich i pokazała na drzwi kawiarni obok o nazwie „Rokoko”; nie wiedziałem, że jest taka. — Proponuję panu — rzekła — małą kawę. — To ja proszę — — odpowiedziałem.
Patrzyli na mnie jeszcze przez chwilę. Otrzepała mi plecy z kurzu, wzięła pod rękę. — Pan nie pójdzie o własnych siłach — zdecydowała.
W pół minuty siedziałem przy stoliku. Jeszcze poprawiła to, tamto na mnie, jakbym został nabyty na tandecie. Uśmiechała się z jakimś abstrakcyjnym zadowoleniem. — No i nic — pocieszała — no i nic. W porządku.
— Pan zemdlał — powiedziała do znajomych, którzy tu już siedzieli, jeden był z obandażowaną ręką. W oczach jej dostrzeg-
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/219
Ta strona została przepisana.