Gospodarz bowiem uparł się, że go uleczy, że wydobędzie z niego głos i nauczy go mówić.
Stał się ten cud i Benedykt wydał pierwszy pomruk.
Sam się przestraszył, że cud jest w jego rękach i że za pośrednictwem cudu również gospodarz. Zaskoczenie i radość tego prostego człowieka były aż przykre. Zdumiewała go bezbrzeżna głupota tych ludzi.
Okazał im swą dobroć, byli szczęśliwi. Dawkując proces odzyskiwania mowy równocześnie pozwolił się uczyć niemieckiego.
Zapisano go do szkoły.
Aby wzmóc szczęście gospodarzy, opowiedział historię swego życia, nazywając się synem możnego pana. Nie wiedział, dlaczego to zrobił. Wywołał przerażenie. Więc zamilkł. Nie mówił już, że w szkole koledzy wyśmiewają jego akcent i próbują bić po zbyt dużej głowie. Nie mógł również powiedzieć, że jego zdaniem ludzie są tutaj rzetelni, bo wyzbyci fantazji, mieszają sprawiedliwość z okrucieństwem, mąkę pszenną z trocinami i że wszelki objaw uczucia budzi w nich podejrzenie zamachu na pieniądze.
W kieszeni starego ubrania znalazł zaschły kwiatek. Był to biały kieliszek powoju, który zerwał przechodząc granicę jeszcze po tamtej stronie, stronie „Świętej Rosji”. Poczuł sentyment do ludzi nieobliczalnych i porywistych.
Do gimnazjum chodził w pobliskim miasteczku. Dowiedział się, że w dużych miastach mieszkają Polacy.
Raz jeszcze postanowił uciec. W tym czasie mimo woli okazał gospodarzom trochę lekceważenia. Wyczuli to niespodziewanie szybko, nagle usłyszał, że jest kłamcą. Dowiedział się, że w możnego pana nie wierzono nigdy.
Zdumiał się tej cierpliwości i przyspieszył ucieczkę.
Miał lat szesnaście. Wieczorem wskoczył do pociągu towarowego.
Miasto, w którym w nocy wysiadł, leżało nad rzeką, rzeka ujęta była w beton i dopiero z betonu wyrastały drzewa wzdłuż czarnych kanałów i śluz jak przy młynie. Sześć nocy spędził na bulwarze, ostatniej, gdy wczesnym rankiem przebudził się na ławce, chwycił go krwotok. Przestraszył się tego ohydztwa, przechylony przez białą poręcz ławki. Pod ławką i wokoło rosła trawa i posępne, strzępiaste, białe kwiaty, na moście dudniły kopyta zwa-
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/22
Ta strona została przepisana.