— „Uwielbiam”? — powtórzyła. — Niech kto chce — rzekła — jest to strata, którą dopiero się odczuje.
— O czym pani mówi?
Patrzyła na mnie badawczo.
— Nie rozumiem.
Zaczynałem rozumieć ten fenomen. Podejrzliwość mówiła mi: czyżby poznała? A gdyby poznała, byłabyż to zabawa w chowanego?
— Ma się zarzuty — powiedziała bez uśmiechu. — Ale... Nikt tego nie zastąpi. Oni tworzyli klimat...
To ona mówiła.
Tak, tak, aż otwarłem oczy.
— Klimat sensacji intelektualnej. Nie ma już tego: „ach!” Mówiąc o nas, czy sztuka bez „ach” wyżyje?
Ktoś jej musiał powiedzieć. A ona to powtórzyła. Nigdy bym się nie spodziewał. Spotkana na ulicy.
Tamci, spojrzałem, przetasowali się do końca, z pierwszych został tylko Pylon, reszta, wszyscy byli niewielkiego wzrostu — jeden był brunetem o jasnej, inteligentnej twarzy gruźlika, drugi bezkształtnym, poczciwym blondynem, trzeci był przygarbiony i smutny, jakby dostał kijem i rozpamiętywał niesprawiedliwy ból w plecach. Lewą rękę trzymał w bandażu i gaza strzępiła się nad kawą. Prawem refleksu zalatywało od Felicji karbolem. Przez to, że zamieszała mi cukier, odezwał się w mojej herbacie. W ten sposób herbata przypominała mi prosektorium. Czwarty wstał, załoskotał krzesłem i wyszedł. Wyglądał na rekistę i wypinał bezlitośnie biust kurczęcia. Trzeci czytał tylko jedną kartkę z góry na dół i z dołu do góry jak cedułę giełdową. Czwarty wrócił po chwili, lecz skierował się do innego stolika, przy którym siedziało kilka dziewcząt o wyglądzie pensjonariuszek sierocińca. Jedna z nich, o oczach wymalowanych jak pompejański rysunek, aż zezowała źrenicą i paliła papierosa manierą ze szkolnego wychodka, wydmuchując dymek w bok na ścianę. Roznegliżowany tłum gotował się w przepełnionej kawiarni.
Felicja wzięła z powrotem kartkę do ręki.
Twierdziłem kiedyś, że wieś i przedmieście dostarczają intelektualistów i że w śródmieściu mieszkają bezkrwiste męty. Wiejskie pochodzenie Felicji znaczyło się — czy ja wiem? — pochodzenie
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/223
Ta strona została przepisana.