Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/226

Ta strona została przepisana.

— Przepraszam... — próbowałem.
— Nie trawię — rzekł. — Ja tego nie trawię! — ryknął. Drżały mu wargi. Był bliski rozpaczy.
— Patrzcie — powiedziała Felicja. — On się rozgniewał.
Spostrzegłem, że gniew jego był jej szczególnie miły. Od chwili obserwowałem rzecz dziwną, w oczach jej ukazały się iskry, margarynowe wargi zaświeciły, ząb błysnął. Należała widocznie do ludzi, którzy powstają dopiero w czasie awantury. Zakręciła się na krzesełku, chciała coś powiedzieć w lewo i w prawo i nic nie powiedziała. Ale radosny niepokój trwał.
— Jakże pan może sądzić — zwracam się do blondyna łagodnie — kiedy w głowie ma odbitkę rzeczywistości, która nie istnieje, prócz tej, która jest na pańską miarę? — powiadam mu z anielską dobrocią. — Nie znam pana miary — mówię cichutko — ale skoro nie mogę się w niej zmieścić i skoro odrzuca pana aż tak od mojej i z taką siłą, nie może być inaczej, to ona jest właśnie, pańska, ciasna i nie do przyjęcia. Dla mnie? O nie? To nie ja pierwszy zaprzeczyłem panu — ciągnę w wysokim tonie. — Nie ja zaprzeczyłem pańskiemu istnieniu i pańskiej mierze. To nie ja pozwalam sobie na lekkomyślne okrucieństwo. Pańska miara powinna być nie do przyjęcia przez samego pana. O tak! Gdyby pan dbał o siebie, czyli miał wyobraźnię, tak niedaleką — mówię zachowując łagodne oko: — no! Ludzie — powiadam mocniej — natykają się na swe zasady, na swój sposób rozumowania i sądzenia dopiero, gdy ich zasady są już w drodze powrotnej, po jakimś czasie, po kilku, kilkunastu latach. Tyle tylko, że działają już one przeciw nim, i wtedy — mówię, regulując jasne spojrzenie: — katastrofa — wybiłem to słowo. — Upleciona jak bicz z własnego byłego szczęścia i własnych zasad. Widziałem bitych własnym kijem. Miałem to straszne szczęście. Tak. Pragniecie wtedy — powiedziałem już wprost: — aby wam współczuć. Jesteście szczerze wstrząśnięci i przeżywacie uczucie wielkiej krzywdy. I wszystkich odmiennego zdania uważacie za łajdaków.
Nie słyszał. Nie wiem nawet, czy ja to powiedziałem wtedy, czy tylko sobie tak pomyślałem.
— To dobry chłopak — tłumaczył go co chwilę czarny gruźlik — uczynny, o wielkiej delikatności...
Dobijał go jeszcze tymi pochwałami. Dureń — zanotowałem