Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/227

Ta strona została przepisana.

spokojnie w myśli. Zawsze wolałem łobuza od durnia. Łobuz wyzbyty jest świętej wiary w poczciwą prawdę dla durniów.
— Trochę pijany — znów tłumaczył gruźlik.
A tamten, zamiast nie czytać, czyta, i co zerknie w moje kartki, to go wstrząsa: — Nieprawda! — krzyczy z rozpaczą w głosie, jakby nieprawda mogła poderżnąć gardło, a prawda ocalić. — To jest straszne! — uderza niegrzecznie dłonią w kartki. Wewnątrz pobladłych warg bełta mu się wściekła pianka. Nie mogę pojąć: uszy mu bledną, nos sinieje, dałbym głowę, że z wielkiej gradowej chmury czoła smarczek huśta mu się nad szklaną wargą. Jest naprawdę do głębi wzburzony. Felicja niespodziewanie nachyla się do mnie. — Nazywa się Pylon — mówi mi na ucho. — Pylon, a jest impotentem — spogląda, czeka piorunującego wrażenia, drga jej powieka — impotentem w twórczości... — i dopowiada krztusząc się: — także. — Parska śmiechem. — Niech pan tę tajemnicę — ostrzega — zachowa przy sobie — i uderza mnie dłonią w kolano. Wytrzymuję to, nie jestem zgorszony, lecz nie wierzę, są to jakieś porachunki osobiste, a może znów próba, żeby zrobić ze mnie balona.
Felicja wymyka się mojemu spojrzeniu, od początku nie mogę uchwycić wyrazu jej twarzy, jest w nim, jak u nich wszystkich, coś minimalnego, pomniejszonego, każdej chwili występuje tylko jedna dziesiąta i jakkolwiek by w wyobraźni dodawać, w żaden sposób nie składa się to w całość. Znów zaleciało karbolem, popiłem herbaty, było mi trochę mdławo. Czarny gruźlik z mgiełką w oku, on jeden umiarkowany, rzekłbym, obyty, spostrzegł to i dał Felicji do zrozumienia, żeby sobie stąd poszła i odprowadziła mnie w jakieś spokojne i bezpieczne miejsce. — Przykro mi — rzekł do mnie — ale on miewa podobne ataki. — Chodźmy — powiedziała Felicja — tu nie ma już co. Niech pan nie zwraca na nich uwagi.
Lecz żegna się z pozostającymi serdecznie. Podaję rękę Pylonowi, jest zawiedziony i uważa, że powinienem być mu wdzięczny. Pozbierałem karteczki z rąk i wyszliśmy na ulicę. — Wszyscy oni są — powiedziałem — żywcem z katalogu mojej Teorii. — Tak, tak — bąknęła. Ulicą ciągnął żar jak kanałem płonącego komina, białe kamienice tasowały się w oczach jak karty w rękach szulera. Tak oto znalazłem się znów na ulicy z rulonem pod pachą,