listego konia, rozwożącego mleko białym wozem z dzwonkiem jak sygnaturka. Dzwonek dzwonił, bał się, żeby nie stracić przytomności, dzwonienie stawało się coraz bardziej obrzydliwe. Nagle ktoś położył dłoń na jego ramieniu. Podniósł głowę, stała nad nim postać, którą w pierwszej chwili wziął za żołnierza w hełmie. Była to kobieta z książeczką do nabożeństwa, ujętą czarną rękawiczką.
„Pan umiera?” — zapytała.
Zerwał się, jakby chciał ją uderzyć.
„Pan pozwoli ze mną” — rzekła ponuro, nie zważając na jego odruch.
Poszedł.
„Gdy się jej przyjrzałem — opowiadał później — w szarej, stalowej sukni po szyję, rzeczywiście robiła wrażenie żołnierza rzymskiego, służbisty, tego, który przebił włócznią bok Chrystusa. Twarz jej, skuta, nie miała żadnego ludzkiego wyrazu. Zaprowadziła mnie na strych, dała siennik i miskę z wodą. Miałem tu być miesiąc, byłem lat kilkadziesiąt. Była wdową po jakimś wojskowym, właścicielką kamieniczki na Małym Rynku, nazywała się Frankowska. Zamiast komornego udzielałem korepetycji jej dwu córkom. Z okna mojej klitki widać było na dachu komin, który o świcie przybierał kształt płonącego amorka. Przez cały czas nie powiedziała do mnie więcej niż kilkadziesiąt zdań prostych. Była to jedna ze wspanialszych kobiet, jakie znałem; surowa, polubiłem ludzi surowych, sprawiedliwa aż do okrucieństwa, polubiłem okrucieństwo. Była bezwzględna, i dopiero na tej bezwzględności, nigdy tego nie zapomnę, zakwitał fiołkowy kwiat jej antyuśmiechu. Pomogła mi, dostałem pracę w porcie rzecznym, wszystko. Wszystko. Zdałem zaocznie maturę.”
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/23
Ta strona została przepisana.