sna, w olbrzymim streszczeniu. Stosując zrozumiałą oględność, przedstawiłem pokrótce pewne drastyczne fakty, splot okoliczności, tragiczną śmierć przyjaciela i czyjąś w tym odwagę, gdy mając lat niespełna piętnaście stawił mi czoła, a ja niestety zachowałem się bezgranicznie małostkowo.
Drastyczność chwyciła, uśmiechnęła się smutno, wódka już dotarła. Oświadczyła, że robi to na własny rachunek, i zamówiła drugą. Lekko wychyliła tę drugą zadzierając głowę jak ptak na krawędzi beczki. Lecz to było już dosyć. W połączeniu z kanikułą puściły kolor jej tandetne rzęsy, nie wiedziała o tym, niebieska farbka popłynęła strużką i zatrzymała się w kąciku tłustych warg, biały kiełek błysnął wilczo, wyglądała groźnie, upal i duszność były nieprawdopodobne, zostawiła to tak, jak było, o niczym nie wiedząc, a ja nie odważyłem się prosić o wytarcie twarzy. Kontynuując moją opowieść, ośmielony zbakierowanym widokiem, który był przecież tylko dla mnie, uderzyłem się przez nią w piersi.
Zawsze fascynowało mnie to określenie, jak i sam akt wyłożenia duszy na stolik, wiem o tym. Przyznanie się do winy sprzed lat poszło mi jakoś gładko, a nawet radośnie, widocznie odezwały się we mnie opary bagien pińskich, pańszczyźniani chłopi, wół, knur, osioł i szczygieł, zaświergotałem, szczęśliwy, że ktoś mnie słucha na tej ciasnej, plecy przy plecach, oszklonej werandzie restauracyjnej, gdzie ludzie gasnęli jak świece w kanale, a ja odżyłem. Magiczne poczucie spowiedzi spiętrzyło mi słowa, zawsze lubiłem to spiętrzenie, to wielkopańskie pobrzękiwanie drobną monetą w kieszeni. Jako człowiek bogaty wewnętrznie, najczęściej uczucie rzucałem na wiatr, a nawet rozglądałem się za tym wiatrem. Byłem całkowicie w jej rękach. Gdyby teraz zerwała się do ucieczki, zacząłbym ją gonić. Zobaczyłem w myślach schody w kamienicy po starym browarze i bałem się tam pójść po raz drugi, chciałem jej zaproponować, zacząłem się czegoś bać i kilka razy obejrzałem się poza siebie.
Byłem winny, czułem przewinienie, więc żyłem. Nigdy nie należałem do tych, którzy plują w twarz, udając bezgrzesznych.. Nigdy nie byłem moralistą.
— Tak, tak — powiedziała. — Rozumiem. Wydaje mi się, że rozumiem. W zupełności pana rozumiem.
W pierwszej chwili nie wiedziałem, czy nie żartuje albo czy nie
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/232
Ta strona została przepisana.