Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/242

Ta strona została przepisana.

czytane — oderwał głowę od muru, nie widząc patrzył przed siebie: — Już można splunąć, otrzeć wargi. Po tym sosie... zjedzone. Innym już się beka, a te tu dopiero — zwodniczo położył rękę na ramieniu Felicji — zaczynają się raczyć... — Trzasnął książką w stół: — Dobre? — zapytał nachylając się: — Genialne! — odpowiedział. — Arcydzieło bezczelności. Z jakim to apetytem... co za, panie... wigor! — przedrzeźnił kogoś. — He! he! he!... — zdawało mi się, że patrzy na mnie. — Genialny malarz oparzelin, hołubli i rozpryskanego po krzakach mózgu.
— Pylon... — poprosiła.
— A ten styl! — znów wziął książkę i zaraz ją obok siebie znalazł:
— Rozpięty, wybebeszony. Przerośnięty tłuszczykiem...
— Pylon... Jesteś bardzo pijany...
A cóż to za nienawiść — pomyślałem. — Żydzi pewno w gorączce tak liczą pieniądze wrogów...
— A to... — mówił wertując ślepo kartki —...a to w każdym miejscu zawiązane sadełko? A ten hałas, he, he, he, ten nieustający grzmot i hałas, żeby zagłuszyć brak bodaj jednej myśli. Powyżej mentalności czternastolatka. Istotnie, ani jednej myśli, która by mu się przypadkiem spod siodła wypsnęła. Co za brak przypadków!
— Pylon! Po co ty?...
— On bał się nie tylko konia...
— Pylon...
— Ale nawet kozy.
— Zrób o tym odczyt.
— ...dlatego tak dzielnie pisał i zabijał!
— Endek — zwróciła się do mnie — prawda?
— Ze strachu talent — mówił nieporuszony. — Hej, hej!... Jemu by Kozaczko wie doprawili wąsy... A te szkiełka blaszane pod obcas... Ale pisarz w policji pracował.
— Kto jeszcze więcej?
— ... No i skończyli z nim. Historia!
— Spokój już, spokój — powiedziała — tu ma być spokój.
— I cisza — dodała rzeźbiarka.
— Daj żyć Bablowi, gnojku. I nie przekraczaj, dobrze? O to cię proszę.