— No dobrze — powiedział Kwieciński. — A teraz do stołu — zatarł ręce. — Najlepiej od razu załatwić to, co ma być z głowy.
Posadzili Pawła w fotelu, sami usiedli naprzeciw w ciężkich, zniszczonych krzesłach, obitych spleśniałą skórą, w purchlach jak po oparzeniu. Był biedny dostatek. W kącie stał kredens, na nim zielona dynia, na ścianie wisiał flower skrzyżowany z dubeltówką, pod tym stolik turecki do kawy, ani jednej książki, na stoliku egzemplarz „Elle”, na tapecie skosem ciepłe wełniane kilimy i trójzębny nóż do polowania na antylopy, w drugim kącie rozchełstany worek cebuli. Była w tym jakaś myśl, miało to coś oznaczać, może dom myśliwego i podróżnika, a może po prostu był to kram i nieporządek.
— Trzeba... — westchnął ciężko gospodarz, schylił się pod stół i sięgnął tam ręką: — Mam cię! — powiedział, jakby coś tam schwytał, co się przed nim skryło. Dwoma palcami za szyjkę whuśtał na obrus litrową butelkę wódki. Lekko jak pionek warcabów. Ze smutnym uśmiechem bezgłośnie postawił przed sobą.
Żona przysunęła Pawłowi półmisek śledzi i pół osełki masła ze świeżą rosą spod przekrojenia nożem. Chleb na wierzchniej skórce miał źdźbła plewy, na spodniej ślady węglików z omiecionego jedliną domowego pieca. Przed każdym nakryciem stała szklanka.
— Panie Pawle — rzekła.
Kwieciński zdjął lak z wylotu szyjki.
— A wiesz ty — zwrócił się do żony tonem, w którym brzmiał pośpiech, smutek; pośpiech czczego gardła — że nasz pan Wereszczyński już nie żyje? — Szczątki skruszonego laku wrzucił do popielniczki. — Tak — spojrzał spod rzęs. Tej pornografii nadawała mu ich długość.
— Chryste!
Kwieciński delikatnym manewrem, nie uderzając, a tylko jak gdyby przykładając dłoń do dna butelki, poruszył korek i wybrał go palcami jak pestkę ze słonecznika.
Wziął się do nalewania. Nie nalewał, lecz jakby bardzo gwałtownym krótkim przechyleniem umieszczał wódkę w szklaneczkach. A potem cofał lufę szyjki, jakby odpalił, i ostrym spojrzeniem sprawdzał. Poziom w szklaneczkach był równy, ani kropla nie spadła poza granice przeznaczenia.
— Tak.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/251
Ta strona została przepisana.