Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/252

Ta strona została przepisana.

— Chryste! Taki człowiek!
— No to! — uniósł szklankę. — Oby! — zawiesił rękę w powietrzu. Spojrzał na żonę: — Taki człowiek. Pozwolił sobie odejść...
Przechylił szklankę i wypił. Żona równocześnie z nim.
— Kiedy? — zapytała. — Kiedy to się stało?
Kwieciński przeciął zwracając się do Pawła:
— Pan nie pije?
— Nie.
— Ze mną nie wypić to grzech śmiertelny. I potępienie wieczne — błysnął okiem, niby żartobliwie. Lecz było to trochę gniewne.
— Nasturcje... — rzekła pośpiesznie. Uśmiechnęła się: — Jak tam pańskie nasturcje?
— Piwonie... — sprostował. — Ma pani dobrą pamięć.
— Wspomniałem panu — powiedział Kwieciński patrząc na żonę — o niej. Ja ją teraz obudzę. Zademonstruje panu, jak się przechyla szklankę. A i rozrywka jakaś będzie kulturalna — spojrzał nie dość miło.
— Bredzisz. Nie budź. Pan jest zmęczony.
— Kogo? Ktoś tu jeszcze mieszka?
— Do jutra. Robotnik rolny. Wdowa. Proszę się nie obawiać. Będzie u nas spokój.
Kwieciński napełnił wypite szklaneczki, swoją i żony.
— Piwonie... — rzekła. — Pamiętam. To pana ulubiony kwiatek. Całkiem jak róże, a nie są różami.
Tak, tak, pomyślał, była delikatna, że przypomniała z tamtego dnia tylko kwiaty. Maria je wtedy podsunęła broniąc przed zalewem tych, tych...
Był czas powiedzieć stanowcze „nie”.
— Pani zdrowie — rzekł nagle unosząc w górę szklaneczkę.
Miał zamiar wypić tylko jeden łyk, lecz pod naciskiem promiennego spojrzenia Kwiecińskiego przechylił do dna i ogarnęła go fala gorąca. Kwiecińska wyciągnęła małą dłoń poprzez stół i pogłaskała go po ręce. Struchlał, cofając rękę, i tym bardziej wysunął ją do przodu.
— Wereszczyński... — rzekł zakłopotany, żeby coś powiedzieć.
— Ach tak — podchwyciła.