Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/253

Ta strona została przepisana.

— Wspominał pana — rzekł Kwieciński. — I jeszcze jak!
— A...?
— Wiem, wiem — domyślił się bardzo szybko.
— Mieliśmy panu powiedzieć... — Więc i ona wiedziała, o co będzie pytał.
— Oczywiście — potwierdził Kwieciński.
Nastała chwila pełna zawieszenia, poprzedzająca. Taka, gdy ma się ujawnić coś drażliwego. I taka, która budzi niezdrowy uśmieszek, ni to smutku, ni to prawdy, chwila nieprzyjemna. Po co ludzie do niej dążą, po co ta ciekawość? Zwłaszcza gdy się mówi już po śmierci?
Lecz początek był zrobiony. Alkohol czynił w Pawle postępy. „Oto jestem” Kwiecińskiego zakwitło:
— Dobrze o panu mówił — rzekł.
— Lecz pan chciał wiedzieć... — zachęciła go żona.
— Oczywiście. Pan obiecał, gdy był u mnie. Pańska żona teraz mi przypomniała.
Kwieciński rozlewał następne porcje wódki.
— Janek zadał sobie trud — dopowiedziała.
— No to! — Kwieciński uniósł szklaneczkę. — A tak, tak — podjął — zadałem sobie, zadałem — potarł nos palcem — dużo trudów sobie zadaję. Gdy byłem u pana wtedy, coś tam naplotłem i poplątałem... być może... — wzniósł wyżej szklaneczkę: — No to! — wychylił, odstawił i powiedział na krótkim oddechu: — Nie był! — uniósł tryumfalnie wskazujący palec w górę: — Ot, niespodzianka! — spojrzał Pawłowi w oczy: — że nie był. Jeżeli można choremu Żydowi wmówić jajko, to czemu by nie można zrobić na odwrót...
Paweł także wypił, Kwiecińska zdążyła stuknąć się z nim brzegiem swej szklanki.
— Janku — zatrzymała swą szklankę w ręce. — Nie wypada.
— Sprawdziłem — powiedział — w księgach parafialnych i jest to niewątpliwym faktem. A, tak, tak — rzekł przekornie. — Daję panu uroczyste słowo! Chyba... — znów sięgnął po butelkę — że nie mam słowa.
Żona wypiła teraz duszkiem i podsunęła półmisek z szynką. Paweł podziękował, zdecydował trzymać się śledzia.
— Pan wierzy — pośpieszyła w imieniu gościa. — Pan nie ma