Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/254

Ta strona została przepisana.

powodów nie wierzyć... Ot tak, zaciekawił się, prawda? Matka mojego męża — wytłumaczyła — pochodzi z tej samej miejscowości. Ktoś więc okłamał pana Wereszczyńskiego raz na całe życie. Fakt przykry. Biedak, miał tu jeszcze być u nas i czekała go ta niespodzianka. Czy ja wiem... A może nie taka. A może to i lepiej, że nie doczekał? Musiałby... musiałby przerobić, sprostować wszystko, co o sobie myślał, więc jakże to... A ten człowiek bardzo dużo i bardzo śmiało myślał. Pierwszy raz w życiu widziałam kogoś podobnego. Całe życie podobno pisał, czytał nam kilka rozdziałków, i gdzież to podziało się wszystko?
— Zdeponował w banku — powiedział Kwieciński.
— Człowiek do ziemi, myśli o safesie — był już pijany — a pan co? — zerknął na szklankę Pawła, którą przed chwilą napełnił. — Słaba kobieta pije, a pan?... — uniósł swą szklankę.
Waliza stała kilka kroków pod ścianą, w walizce rękopis. Nikt nie mógł się domyślić, sam zresztą nie wiedział, co ma z tym począć?
— A teraz — Kwieciński spojrzał na Pawła serdecznym, miękkim, rozmiłowanym wzrokiem: — oto i pan. Jest pan z nami. Zdrowie żyjących! — wzniósł toast. — Zdrowie żyjących — zachęcił żonę. Także uniosła szklaneczkę w stronę Pawła.
Wszyscy troje wypili.
— Szanuję pana za jedno — podniósł palec Kwieciński, cofnął, schował palec i nalał wódki.
— Za cóż takiego? — spytał Paweł zaostrzając uwagę.
— Doszliśmy do tego, do tej prawdy — pośpieszyła żona — rozmawiając o panu. Mamy same kłopoty, mąż pije, stał się niesolidny... Doszliśmy do tego, że w życiu trzeba być takim jak pan...
— Tylko! — wtrącił olśniony Kwieciński. — Tylko takim! — zaświeciły mu oczy. — O, tak, tak!
— Jakim? — zapytał niespokojnie Paweł. — A może państwo... źle wiecie?
— Takim jak pan. Dlatego... — wychylił szklankę — pańskie zacne zdrowie! W pańskie ręce!
— Nie rozumiem. Czy to nie zanadto?
— W życiu trzeba wiedzieć — powiedział z naciskiem Kwie-