matu. — Moglibyśmy nawet zaśpiewać... — Wstał, zachwiał się na nogach: — śpi twardo jak bydlę.
— Janku! — chciała wstać, żeby go posadzić. Ale nie dała rady, głos się jej łamał, oczy tylko patrzyły trzeźwo. Oparła głowę o wysokie plecy krzesła. Nie spuszczała oka z męża. Drżącą ręką nalał sobie wódki i wypił.
Nagle wstał, oczy wlepił w ścianę z bronią. Na tę broń patrzyła także Kwiecińska.
Paweł zrozumiał, że jest w zamkniętej klatce. I że niedźwiedź się poruszył. I że jest zdany na to, co niedźwiedź sobie pomyśli.
Kwieciński z tajemniczym uśmieszkiem podążał ku ścianie. Odwrócił się do Pawła: — Panie Małachowski — powiedział. — Pan mnie przed chwilą chciał dobić...
— Ja, pana?
— Pan myśli, że ja jestem pijany, a ja zaraz panu udowodnię, że ręka moja i moje oko... — Podpierając się pięścią szedł naokoło stołu. Zmiażdżył szklankę.
Pawłowi znów przyszła do głowy ucieczka. Lecz Kwieciński z dziwnie przytomną przezornością zerknął i stwierdził, że walizka jest o dwa kroki i że drzwi do sieni są otwarte.
— Janek! — krzyknęła ostrzegawczo. O czymś musiała wiedzieć, co w tej chwili stało się dla niej jasne.
— Siadaj!
Zawrócił, dotarł do swego krzesła i usiadł.
— Będziemy śpiewali — powiedziała patrząc mu w oczy. — Będziemy śpiewali twoją piosenkę.
Patrzył na nią, szukał ręką szklanki i nagle zaintonował: „Szła dzieweczka do laseczka”... Wciąż patrzył na żonę. Śpiewał coraz zajadlej, a ona mu wtórowała.
Po każdej strofce basowała krótkim okrzykiem: „hu! hu!”. Patrzyła w oczy Pawłowi, jej tors podskakiwał na krześle, głowę oparła o wysokie plecy krzesła i pokrzykiwała swoje: „hu! hu!”.
Paweł trwał na swym miejscu, świat mu już zdrętwiał, załzawiły oczy, myśli skołczały, zimne i coraz zimniejsze jak kartofle w garnku, ręka nie trafiała na obrus, usztywnił się, walczył, ciągnął w sobie z całej siły jakby jakieś druty, ciągnęło mu od żołądka czymś dławiącym, skierował ostrze widelca w stronę śledzi
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/261
Ta strona została przepisana.