Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/265

Ta strona została przepisana.

— Czy pani jest tą wdową?
Błysnęła mu świadomość z nocy. Spojrzał z niedowierzaniem.
— Oczywiście — odpowiedziała, jakby to był stan normalny i pożądany. Mogła mieć lat siedemnaście.
— Hm.
— Właśnie — rzekła. — Pan tu nie wytrzyma.
— Chciałem rozmówić się z państwem Kwiecińskimi.
— Ja już mówiłam.
— Pani?
— Rozmawiałam z wujkiem dziś rano. To nie dla pana rozmowa — wygięła szyję pogrubioną jak od tarczycy.
Rozejrzała się po pokoju, podeszła do kąta, podniosła coś, co jej wydało się nieporządkiem, i rzuciła w kąt drugi, a gdy się prostowała z nachylenia i przytrzymała ręką ściany, na szarej klejowej farbie został ślad paznokci jak od pazurów zwierzęcia. Wróciła na swe poprzednie miejsce.
Uczepiła się go bzdurna myśl, że gdzieś już ją musiał widzieć, w złych okolicznościach. Albo była typem, który w ogóle go odstręczał i wtedy do kogoś typ jest podobny.
— Wujek się rozpił — rzekła swym niskawym głosem: — fatalnie. Od tej śmierci. Ale przedtem też dawał sobie zdrowo. Takiej jest już kompleksji. Pan tu nie zostanie. Za ciężko dla pana. Rozmawiałam z nim dzisiaj i przekonałam go, że pan zamieszka zaraz obok. Wyraził zgodę. Mam na niego wpływ, umiem z alkoholikami rozmawiać. To bardzo dobry człowiek, jak wszyscy, którzy piją... Niech się pan temu nie dziwi.
— Pani ma wpływ?
— Oczywiście... Skoro pan tu przyjechał, taki kawał drogi... Jest u mnie wolny pokój. Niedaleko stąd, kilka kilometrów, nad Wisłą.
— No, bardzo dziękuję, ale... — propozycja wydała mu się w jakiś sposób nieprawidłowa. Coś w niej było nie tak, za dużo słów. — Pani ma rację — powiedział — ja stąd wyjadę, tu nie ma już co... Dosyć... jak gdyby wpadłem. Nie jest w moim zwyczaju wpadać.
— Tak myślę — wychyliła głowę ze spęczniałej szyi.
— W każdym razie dziękuję za miłą propozycję.
— Ponawiam — rzekła inteligentnie.