— No... nie. Dziękuję. Pani wynajmuje letnikom?
— Tak. Radziłabym się przekonać, niedaleko stąd. I tanio.
Zawahał się, czyżby już ta rozmowa był to wpływ Wereszczyńskiego? Wręcz niemożliwe... Na domiar ta była jeszcze młodsza. Także wyglądała niezbyt przyjemnie. Zwłaszcza w oczach. W oczach jakaś skaza i skaza na czole... Dlaczego wszystkie „one” mają nieprzyjemne oczy? Skąd ten gatunek po drugiej wojnie? I ten rodzaj podejrzanej troskliwości? Czyżby pękła bania społecznej opieki nad... żarty na bok — nad starszymi panami?!
— Panu szkodzi wódka — dodała. — To widać. Nie przywykły, a dzisiaj, jak znam, zaczną od nowa. Wuj ma trzydniówkę, wczoraj zaczął, dzisiaj się nie obejdzie bez strzelania do gawronów, tak to będzie: do gawronów, a potem pójdzie na cmentarz i tam cała szopa, aż go kiedy zamkną... Ciocia ma zdrowie cholerne, razem z nim. Jechał pan cały dzień tutaj — za dużo mówiła — i co, będzie wracał? Oni się zgodzili, przyjdą odwiedzić pana, jak ich znam, zaraz w niedzielę. I wszystko będzie okej... A tam to co innego. Tam ja jestem — rzekła dumnie.
Za dużo mówiła. Jak na nią, za dużo, wyglądała na małomówną i taką w zasadzie być musiała.
— Sześć kilometrów to chyba pan przejdzie?
— No, wie pani! — aż się obruszył.
— Chyba tak? — nie zrozumiała.
— No wie pani! — roześmiał się kwaśno.
— W pana wieku...
— Dajmy pokój! Dlaczego?
— Wezmę pana pod rękę. W jednym miejscu jest bystra górka, taka sobie.
— Skądże! Codziennie robię osiem kilometrów.
— Ale upał... — podniosła palec w górę. — Wczoraj znieśli jednego z pola; serce.
— Żyje?
— Nie wiem. Nie wiem, czy żyje, nietutejszy. Tak jak ja przyszedł na robotę w polu. Jakiś starszy człowiek... — przymierzyła wzrokiem: — młodszy od pana.
Nie wyglądała na okrutną. Starała się być elegancka, życzliwa. Tamta była inteligentniejsza, z tamtej biła świadomość. Tak pisze Wereszczyński.
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/266
Ta strona została przepisana.