Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/27

Ta strona została przepisana.

Wiedział, że to potknięcie musi nastąpić. Prowadził życie ciche i skromne. Lecz cisza i skromność niczego nie gwarantują — odwrotnie — w ciszy najchętniej lęgnie się katastrofa.
Jedyną jego przyjemnością, teatrem i widowiskiem — była ulica. I przechodnie: przyglądał im się, starał się odczytywać charaktery, zgadywać nawyki, stopień uczciwości, rodzaj szczęścia i nieszczęścia. Pewne twarze, postacie powtarzały się w pewnych godzinach, dniach, a nawet miesiącach. Wiedział na przykład, że wczesne godziny są najkorzystniejsze, bo ludzie nie zafałszowani jeszcze wzajemnymi zderzeniami. Wielu z nich miał jak gdyby w rejestrze, prenumeracie, zjawiali się prawie w tych samych miejscach, ci sami, patrzył, nie wiedzieli, porównywał ze stanem poprzednim, nieraz dostrzegał, iż ktoś zbiedniał, starał się wtedy dociec przyczyny, w myślach szedł za nim, widział jego dom, pleśń i zgryzotę. Były też postacie wielkie i wstrząsające, zjawiska, meteoryty, były i antypatyczne. Sprawiały satysfakcję, iż tak pysznie sądzą same o sobie, są tak radosne i bez litości koszą oczami zielone powietrze jak publiczny trawnik, zimne krople w oceanie. Rotmistrz należał do zjawisk codziennych, niewinnych, galopował na koniu, nie budził antypatii, był śmieszny, prędzej tragiczny w swej rozpaczliwej dumie, przyspieszonej nogami konia. Jego niewielka główka przecinała powietrze jak korek unoszony falą, podskakiwała w górę, jakby się wychylał, aby dojrzeć sokoła w chmurach, lewa ręka z pejczem zwisała nieruchomo, jakby obciążona walizą z odznaczeniami frontowymi.
Nieraz Benedykt miał ochotę rzucić mu z brzegu chodnika jakieś przyjazne słówko. Które już byłoby obrazą. I zanimby rotmistrz zdążył pojąć w galopie, byłby daleko. Słówko tymczasem by w nim pęczniało jak gałka chleba wrzucona do butelki araku. Oczywiście nie zrobił tego.
Antypatyczna — najbardziej — była postać wyjątkowa, prawdziwe zjawisko, które powtarzało się rzadko, raz mniej więcej na miesiąc, zawsze w okolicy mostu, przy słonecznej pogodzie, około południa. I zawsze gdy nadszedł jej czas, sekundę przedtem zdarzało się, że o niej pomyślał. Systemem ludzi z pomyślenia ukazywała się, mijała, znikała na cały miesiąc. W rejestrze miała swoją nazwę, nazwał ją Filigranową, może trochę pretensjonalnie, lecz płynęło to ze złych uczuć. Była wróżbą, zawsze