ogląda się poza siebie jakby w obawie, że zechcę jej uciec. To się nazywa blisko.
Po lewej ręce piętrzy się kamieniołom, a u stóp rozbitych głazów prowadzi wąska ścieżka, zasypana szklistymi odłamkami skały. Utarte nogami na długość ludzkiego kroku ranią więcej oczy aniżeli podeszwy.
Nagle kamieniołom cofa się w głąb i otwiera białą, ogołoconą przestrzeń, równą, zaoraną gąsienicami ciągników, jak spod dywizji czołgów. Pustynia zamknięta jest kilometrową wysoką skałą w skośnym układzie warstw. Gigantyczny teatr w starej zębatej bieli. W której połyskują jakieś punkciki światła. To uczepieni ściany robotnicy w hełmach. Kilofami odrywają poruszone wybuchem skalne bloki.
— Odpoczniemy — mówi Antonina i szuka miejsca akurat na tej pustyni zalanej słońcem. Czy ona tego nie widzi? Nie widzi, siada na szynach kolejki, Paweł obok niej. Nie chce mu się protestować, nie jest mniej wytrzymały aniżeli ona.
Antonina wyjmuje pieniądze z zanadrza, same dwudziestozłotówki, kładzie na białym pyle ziemi, pochyla się i zaczyna liczyć. Teraz jej ta chęć przyszła. Chmurzy twarz w skupieniu, milczy, nie może się doliczyć — przebiega palcami, lecz widocznie wciąż jest nie tyle, ile być powinno — uderza więc pięścią z pasją. Wtedy jeden płatek przykleja się do ręki. A gdy chce go oderwać, uprzedza ją, spada miękko i siada w tartej skałce. Zgarnia więc to wszystko w kształt szmacianej piłki i niedbale chowa w kieszeń.
— Idziemy — mówi. — Pan odpoczął?
— Tak.
— To dobrze.
— Zarobiła pani?
— Gdzieś mi się dwadzieścia, kurwa, zapodziało.
Była zła. Jego wina, mógł nie zapytywać.
Pustynia kamieniołomu kończy się gorącym piaskiem, kępami suchej trawy i gęstą ścianą drzew. Drogę zamyka wysoki płot, jak do osady prehistorycznej.
Antonina zatrzymuje się przed sztachetami. W głębi drzew stoi sczerniały dom, kryty gontem. Mógłby tu mieszkać samotny ry-
Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/272
Ta strona została przepisana.